Nauka bowiem krzyża głupstwem jest dla tych, co idą na zatracenie, mocą Bożą zaś dla nas, którzy dostępujemy zbawienia. (1 Kor 1,18)
Zdawać by się mogło, że Paweł bawi się słowami: „Skoro bowiem świat przez mądrość nie poznał Boga w mądrości Bożej, spodobało się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawiać wierzących”. A przynajmniej gra nimi po to, żeby podkreślić zasadniczą właściwość mądrości: człowiekowi bardzo trudno jest odkryć, czym ona naprawdę jest. Ba – właściwie niewykonalnym jest, by to zrozumiał bez pomocy Boga. I nie chodzi tylko o wiarę. Zarysowane w tym fragmencie Pawłowego Listu do Koryntian napięcie pomiędzy Grekami i Żydami wyczerpuje całość poznania właściwego człowiekowi: wiara („znaki”) i wiedza („mądrość”) jako jedyne mu dostępne, nie wystarczają. Potrzeba jeszcze ofiary, aby zrozumieć krzyż; żeby Chrystus ukrzyżowany przestał być „głupstwem” dla zbyt oświeconych i „zgorszeniem” dla wierzących niewłaściwie. Tylko w Nim jest zbawienie.
Jezus opowiedział swoim uczniom tę przypowieść:
«Podobne będzie królestwo niebieskie do dziesięciu panien, które wzięły swoje lampy i wyszły na spotkanie pana młodego. Pięć z nich było nierozsądnych, a pięć roztropnych. Nierozsądne wzięły lampy, ale nie wzięły z sobą oliwy. Roztropne zaś razem z lampami zabrały również oliwę w swoich naczyniach. Gdy się pan młody opóźniał, senność ogarnęła wszystkie i posnęły.
Lecz o północy rozległo się wołanie: „Oto pan młody idzie, wyjdźcie mu na spotkanie!” Wtedy powstały wszystkie owe panny i opatrzyły swe lampy. A nierozsądne rzekły do roztropnych: „Użyczcie nam swej oliwy, bo nasze lampy gasną”. Odpowiedziały roztropne: „Mogłoby i nam, i wam nie wystarczyć. Idźcie raczej do sprzedających i kupcie sobie”.
Gdy one szły kupić, nadszedł pan młody. Te, które były gotowe, weszły z nim na ucztę weselną, i drzwi zamknięto.
Nadchodzą w końcu i pozostałe panny, prosząc: „Panie, panie, otwórz nam!” Lecz on odpowiedział: „Zaprawdę, powiadam wam, nie znam was”.
Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny».
Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny. (Mt 25,13)
Potrafimy czekać, zachować czujność, kiedy coś ma się wydarzyć w niedalekiej przyszłości, gdy wiemy, że jest to sprawa ważna, wymagająca przygotowania, podjęcia konkretnych działań. Zdecydowanie gorzej radzimy sobie z czekaniem na wydarzenia odległe w czasie, zwłaszcza na te niesprecyzowane, ani co do daty, ani co do przebiegu. Nie bardzo wiadomo nawet, jak się do nich przygotować. Przyjście Oblubieńca do takich należy. Nie wiemy, kiedy ani jak to będzie, ale niech nie gasi to w nas oczekiwania. Czujność, tęsknota, wierność to cała nasza oliwa w lampie. Zamiast przewidywać, kiedy Oblubienic przyjdzie, lepiej zadbać o gotowość na spotkanie z Nim.
Ewangelia z komentarzem. Czujność, tęsknota, wierność to cała nasza oliwa w lampieZ czym kojarzy nam się San Francisco? Oczywiście z piosenką Scotta McKenzie z 1968 roku, tą o kwiatach we włosach, jak przystało na hymn hippisów. Dalej ze sławną gorączką złota w pobliskim Sacramento, z koleją żelazną, która wyrosła na tym złocie, z monumentalnym mostem Golden Gate, z więzieniem Alcatraz, z Chinatown? To wszystko prawda, a skojarzenia z San Francisco można by mnożyć i mnożyć. Ja jednak chciałbym dodać do nich jeszcze jedno – być może ostatnie, choć chronologicznie pierwsze. Chodzi oczywiście o dzisiejszego patrona, bez którego nie byłoby tego miasta w obecnym jego kształcie. I nie, nie mam na myśli nieugiętego detektywa z San Francisco - Franka Bullita - z filmu pod tym samym tytułem. Tym bardziej nie chodzi mi też o „Brudnego” Harry’ego Callahana. Człowiek, o którym myślę, nie jest bowiem bohaterem fikcyjnym, tylko osobą z krwi i kości, która Amerykę Północną, a szczególnie Kalifornię, przemierzyła wzdłuż i wszerz na własnych nogach, kiedy jeszcze nikt nie słyszał ani o Fordzie Mustangu detektywa Bullita, ani o słynnych tramwajach z San Francisco. Była bowiem dopiero połowa XVIII wieku, gdy do Veracruz w Meksyku przybył pewien franciszkanin z Majorki. Tam się urodził, tam został zakonnikiem, tam otrzymał święcenia, tam zdobył doktorat z teologii. Nie tam jednak miało się dopełnić jego powołanie. W wieku 36 lat rozeznał, że powinien udać się na misje i tak w 1749 trafił do Nowej Hiszpanii. Przez następne 20 lat pracował wśród Indian, nauczał w ich narzeczu, budował kościoły i stacje misyjne. Kiedy w roku 1767 jezuitów wydalono z Kalifornii, prowadzone przez nich misje powierzono franciszkanom. Mianowany ich przełożonym, nasz dzisiejszy patron ruszył z czternastoma towarzyszami do Dolnej Kalifornii. I tak począwszy od roku 1769 na mapie późniejszych Stanów Zjednoczonych pojawiły się: San Diego, San Carlos de Monterrey (stolica Kalifornii), San Antonio, San Juan Capistrano, Santa Clara i ostatecznie San Francisco. Nie od rzeczy bywa więc nazywany apostołem Kalifornii. Kto taki? Święty Junipero Serra, franciszkanin, którego statua od roku 1931 przyozdabia Salę Kongresu w Waszyngtonie.
Ze względów bezpieczeństwa, kiedy korzystasz z możliwości napisania komentarza lub dodania intencji, w logach systemowych zapisuje się Twoje IP. Mają do niego dostęp wyłącznie uprawnieni administratorzy systemu. Administratorem Twoich danych jest Instytut Gość Media, z siedzibą w Katowicach 40-042, ul. Wita Stwosza 11. Szanujemy Twoje dane i chronimy je. Szczegółowe informacje na ten temat oraz i prawa, jakie Ci przysługują, opisaliśmy w Polityce prywatności.