Gdy jesteśmy dziećmi, zupełnie naturalnie pragniemy być podobni do rodziców. Są dla nas najważniejszym punktem odniesienia. Potem jednak dorastamy, zaczynamy dostrzegać ich wady i niekonsekwencje, i solennie obiecujemy sobie, że nie będziemy tacy, jak oni. Że nie powielimy ich błędów, że nie wypowiemy do naszych dzieci słów, które nas samych, gdy byliśmy jeszcze dziećmi, zraniły. I pielęgnujemy w sobie przez długie lata te utopijne marzenie o człowieku doskonałym, o rodzicu idealnym. Aż przychodzi taki moment w życiu, taki poranek albo wieczór, gdy patrząc w lustro widzimy, jak bardzo jesteśmy do nich podobni. Do mamy i taty. I co wtedy? Tragedia? Nic z tych rzeczy. Dopiero wtedy mamy niepowtarzalną okazję zobaczyć swoich rodziców w pełni, z ich mocnymi i słabymi stronami. I jesteśmy w stanie naprawdę w pełni ich pokochać. Nie tak, jak kocha dziecko, które mało jeszcze rozumie, i nie tak jak nastolatek, który wszystko kontestuje, i także nie tak, jako zapatrzony w swoje siły młody człowiek. Prawdziwa miłość do rodziców bierze się bowiem z doświadczenia przez nas samych naszej własnej grzeszności, słabości i skończoności. Po prostu z uświadomienia sobie całej prawdy o nas samych. To zupełnie jak z tajemnicami różańca – obok radosnej, chwalebnej i światła, jest także bolesna. Nie może być inaczej. Zresztą, to porównanie do różańca jest dzisiaj w trójnasób na miejscu. Raz, że obrazuje pełnię doświadczenia dziecięctwa Bożego, którego Maryja jest wzorem. Dwa, że zachowuje właściwe proporcje między tym, co w życiu człowieka jest miłe, a co bolesne. I trzy, pokazuje drogę wyjścia z sytuacji, w której znaleźliśmy się za sprawą dzisiejszych patronów. Bo to przecież oni właśnie, Adam i Ewa, pierwsi rodzice, swoim wyborem w ogrodzie Eden skazali nas na ziemską tułaczkę i naznaczyli piętnem grzechu pierworodnego. To oni są temu winni, że zamiast z radością i ufnością patrzeć w Boże oblicze w raju, nieustannie chowamy się przed Nim po krzakach i wymyślamy usprawiedliwienia dla naszej nagości. A jednak Kościół wprost nazywa ich świętymi. Dlaczego? Może dlatego, że patrzy na nich z perspektywy wieków i widzi w nich siebie – niedoskonałe dzieci Boże? Stworzone z miłości na obraz i podobieństwo Boga, a jednak wciąż grzeszne? Rozpaczliwie pragnące dobra, ale szukające go często tylko na ludzkich ścieżkach? Jak to dobrze, że Maryja swoim 'fiat', swoim bezwarunkowym zaufaniem Bogu, uzupełniła historię Adama i Ewy, rodziców ludzkości, o błogosławiony epilog. Bez Maryi, Adam i Ewa byliby tylko rodzicami, z którymi wcale nie chcemy zasiąść do Wigilijnej Wieczerzy, bo wyrządzili nam bardzo konkretne zło. Dzięki niej natomiast, o ich największym życiowym błędzie możemy powiedzieć: „O, zaiste konieczny był grzech Adama, który został zgładzony śmiercią Chrystusa! O, szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel!”. Patrząc w ten sposób na rodziców, możliwy jest nie tylko cud nazwania ich świętymi, ale także spędzenia z nimi w radości Bożego Narodzenia. A propos czy wiecie państwo kiedy w Kościele padają te właśnie słowa? Kapłan wyśpiewuje w orędziu wielkanocnym na początku Wigilii Paschalnej.
Ze względów bezpieczeństwa, kiedy korzystasz z możliwości napisania komentarza lub dodania intencji, w logach systemowych zapisuje się Twoje IP. Mają do niego dostęp wyłącznie uprawnieni administratorzy systemu. Administratorem Twoich danych jest Instytut Gość Media, z siedzibą w Katowicach 40-042, ul. Wita Stwosza 11. Szanujemy Twoje dane i chronimy je. Szczegółowe informacje na ten temat oraz i prawa, jakie Ci przysługują, opisaliśmy w Polityce prywatności.