Jezus oddalił się ze swymi uczniami w stronę jeziora. A przyszło za Nim wielkie mnóstwo ludzi z Galilei. Także z Judei, z Jerozolimy, z Idumei i Zajordania oraz z okolic Tyru i Sydonu szło do Niego mnóstwo wielkie na wieść o tym, jak wiele działał. Toteż polecił swym uczniom, żeby łódka była dla Niego stale w pogotowiu ze względu na tłum, aby na Niego nie napierano. Wielu bowiem uzdrowił i wskutek tego wszyscy, którzy mieli jakieś choroby, cisnęli się do Niego, aby Go dotknąć. Nawet duchy nieczyste, na Jego widok, padały przed Nim i wołały: «Ty jesteś Syn Boży». Lecz On surowo im zabraniał, żeby Go nie ujawniały.
Wielu bowiem uzdrowił. Mk 2,10a
Szło za Nim „mnóstwo ludu” z Galilei, Judei, Idumei, z okolic Tyru i Sydonu. Z jakiego powodu? Bo uzdrawiał. To głównie chorzy tłoczyli się wokół Niego. Może choroba jest po to, by zacząć szukać Boga, i to już nie z duchowego snobizmu, ale na całego, serio, jako jedynego ratunku? Może jest choroba miłosierdziem Pana, tą błogosławioną sytuacją, kiedy ludzie – już nie samowystarczalni – zaczynają się tłoczyć i przeciskać do Niego, z miejsc oddalonych do najbliższych Boga: by Go móc dotknąć... Higieniczny dystans plus duchowa dezynfekcja i maseczka (by się nie zarazić wirusem prymitywnej kościelnej wiary) przestają mieć sens, bo toniemy i chwytamy się brzytwy Boga. Może choroba jest po to.