Księga Powtórzonego Prawa, z której pochodzi pierwsze czytanie tej niedzieli, cała jest w zasadzie jedną wielką mową Mojżesza. W przeddzień wejścia Izraela do Ziemi Obiecanej przypomina on wszystko, co narodowi wybranemu wydarzyło się w Egipcie i podczas tułaczki po pustyni, zachęcając, by trwał on w wierności Bogu. Widzieliście, słyszeliście, dotykaliście… Nie zapominajcie więc o zawartym z Bogiem przymierzu – napomina Mojżesz. Nie zapominajcie, bo słabi jesteście i bez Bożej pomocy sobie nie poradzicie.
Czytany tej niedzieli fragment zawiera arcyciekawy obraz Boga. Stwórca wybrał spośród wszystkich ludzi na ziemi jeden naród i roztoczył nad nim swój ochronny parasol, licząc, że ten lud, poznawszy Jego moc, uzna w Nim swego Pana. Stąd owe „doświadczenia, znaki, cuda i wojny”, stąd Boża „mocna ręka”, „wyciągnięte ramię” i „dzieła przerażające”. Bóg pokazał w ten sposób Izraelowi, że nie jest jak bożki, „co mają oczy, a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą”. On naprawdę jest mocny i może wszystko. Potrafi otworzyć przed nimi morze, znaleźć dla nich pokarm na pustyni, wydobyć wodę ze skały, a nawet sprawić, że oni, naród na tle innych słaby i lichy, pokona silniejszych wrogów i zdobędzie dla siebie obiecaną ziemię. To nie jest obraz Boga siedzącego na tronie w dalekich zaświatach, który od czasu do czasu znudzony przyjrzy się temu, co dzieje się na ziemi i poirytowany ukarze tych czy tamtych. To obraz Boga zaangażowanego w sprawy ludzkie, który nie zawaha się dla człowieka „ubrudzić się” i narazić na oskarżenia o niesprawiedliwość, stronniczość, wojowanie po stronie jednego narodu przeciw innym. Dlaczego działa w ten sposób? Bo aby okazać miłosierdzie wszystkim, musiał najpierw pokazać, że warto na Niego liczyć.
To obraz podobny do tego, który mamy w Nowym Testamencie, a który przyniósł Boży Syn Jezus Chrystus. Owszem, On nie walczył po stronie Izraela, On dał się zabić. Ale i On pokazał, że ludzki los nie jest obojętny Bogu. Że dla człowieka nie zawahał się On „ubrudzić się”, uniżyć – stać się jednym z nas. W takim właśnie Bogu złożyliśmy naszą nadzieję.
Czy słyszał jakiś naród głos Boży z ognia, jak ty słyszałeś, i pozostał żywy? (Pwt 4,33)
Z wnętrza żywiołu, który jest pocałunkiem potęgi i piękna daje się słyszeć głos. Z połączenia żaru i sensu układają się zdania które nieskończenie przerosną samą tylko informacje choćby o najświętszych sprawach. Niewyrażalna Boskość pozwala się usłyszeć. Tak właśnie Wybrani zapamiętali objawienie Świętego, który dał się poznać.
Ten, który mógł się wydać niedostępny, czy nawet niebezpieczny - wypowiada siebie i możliwe staje się intymne, ocalające spotkanie (Pwt 4, 13).
Poszukująca, krucha istota odkrywa zaproszenie do wnętrza Boskiego sensu. Tam Najwyższy, który chociaż jest nie do ogarnięcia - sam obejmuje żywym słowem nasz głód więzi i prawdy.
Niewyrażalny odsłania żar swojej tajemnicy w szepcie pełnym najgłębszych znaczeń. „I przemówił do was Pan, Bóg wasz, spośród ognia. Dźwięk słów słyszeliście, ale poza głosem nie dostrzegliście postaci" (Pwt 4,12).
Łączymy się z Nim w przemieniającym ogniu, z którego utkane zostały słowa miłości.
1. Celem ludzkiego życia jest odnalezienie Boga. Nie tyle w sensie intelektualnego odkrycia prawdy o Stwórcy. Chodzi raczej o spotkanie z Bogiem na poziomie serca, o rodzaj głębokiego zdumienia, zachwytu i czci wobec Tajemnicy Źródła, Początku. Chodzi tym samym o odkrycie siebie, swojej ludzkiej najgłębszej tożsamości, która ukrywa się w relacji do Boga. Na pytanie, kim jest człowiek, odpowiedź wiary chrześcijańskiej brzmi: jest dzieckiem Boga, jest dziełem Jego miłości i mądrości. I jako dziecko jest podobny do Ojca. Człowiekiem w pełni wolnym i świadomym może być tylko ten, kto potrafi powiedzieć do Boga: „Abba, Ojcze!”. A do tego zdolny jest człowiek, który daje się prowadzić Duchowi Świętemu, który jest Duchem przybrania za synów.
2. Lękamy się prawdy o Trójcy Przenajświętszej, jakby to była jakaś tajemna wiedza czy spekulacja oderwana od życia. Tymczasem chodzi ostatecznie o miłość, która jest fundamentem rzeczywistości. Bóg jest miłością Ojca, Syna i Ducha Świętego. Jest Kimś, kto odwiecznie żyje w relacji, w dawaniu i przyjmowaniu, w komunii Osób, w której znika napięcie między indywidualizmem (odrębnością) a wspólnotą. Człowiek chce być kimś odrębnym, chce mieć poczucie swojej wyjątkowości. I nie ma w tym nic złego, trzeba odróżniać pychę od zdrowego poczucia swojej wartości. Ale jednocześnie człowiek chce należeć do kogoś, chce być czyjś i chce, by ktoś był jego. Jak pogodzić te dwa sprzeczne dążenia? Rozwiązaniem jest miłość. Żyjąc w komunii miłości, dając siebie drugiemu, tracimy wolność samotnika, ale nie stajemy się przez to niewolnikami. Przeciwnie – zostajemy wyzwoleni przez miłość. Żyjemy nie tylko w sobie, ale i w innych, dla innych, z innymi. Kiedy kocham, moje ja nie staje się uboższe, ale bogatsze, piękniejsze.
3. „Tylko w świetle Chrystusa możemy poznać siebie samych i poznać siebie wzajemnie” – powiada Benedykt XVI. A Jezus jest odwiecznie Synem Ojca. Dlatego Duch Święty jest Duchem Syna, jest Duchem usynowienia. Jezus po to przyszedł na świat, abyśmy porzucili taką wolność, która skazuje nas na samotność. Adamowy duch buntu wobec Boga jest duchem niewoli, duchem bojaźni przed karą, lęku przed samym sobą, przed śmiercią. Duch Święty jest miłością, która przywraca nam utracone Boże dziecięctwo. Dla dziecka miłość rodziców jest czymś oczywistym. „Dziecko nie dziwi się temu, że jest kochane, raczej jest zdziwione, kiedy jest niekochane” (Wilfrid Stinissen). Być dzieckiem Boga oznacza żyć w zaufaniu do miłości Ojca jako fundamentalnej oczywistości. Pozwolić Mu, aby On stale nas rodził do lepszego życia. Wołać „Abba”, czyli w modlitwie wciąż zwracać się do Boga: „Ojcze”. Dziecko jest zależne od Ojca, ale jest jednocześnie dziedzicem. Bóg ma sporo bogactwa, które chce nam przekazać. Za progiem śmierci czeka na nas ogromny spadek, którym Ojciec chce nas obdarować, podobnie jak przekazał go po śmierci Jezusowi. Jeśli wspólnie z Chrystusem znosimy cierpienie z powodu miłości, to wspólnie z Nim będziemy mieć udział w chwale.
Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy po to, by też wspólnie mieć udział w chwale. (Rz 8,17)
Wiele razy słyszałem jak cytowano ten fragment, szczególnie jego końcówkę mówiącą o cierpieniu dla Chrystusa w przeróżnych interpretacjach. Warto jednak sięgnąć do kontekstu wypowiedzi świętego Pawła, aby właściwie zrozumieć przesłanie, które kieruje do nas. O jaki rodzaj cierpienia chodzi apostołowi? Do jakiej walki i cierpienia nas zaprasza? Zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi i w naszym życiu toczy się walka między naszą grzeszną naturą - cielesnością, do której dąży nasz stary człowiek, a duchem, który pragnie nowego, świętego życia w Bogu. To zmaganie święty Paweł nazywa cierpieniem! Tak często mówiąc o cierpieniu w naśladowaniu Chrystusa myślimy o potrzebie niesienia chorób czy innej formie zewnętrznych zmagań, a cierpieniem do którego jesteśmy w tym fragmencie zapraszani przez apostoła narodów jest podjęcie walki o własną świętość i wzmocnienie wewnętrznego człowieka, który dąży do bliskiej relacji z Bogiem i zwycięstwa nad grzechem i jego pożądliwościami. Jak w praktyczny sposób możemy nabierać duchowych sił do zwyciężania z grzechem? Ja stosuje w swoim życiu bardzo konkretną zasadę. Jeśli chcę mieć siły do przezwyciężania grzechu i cielesnych żądz, nie mogę ich karmić. Warto zwrócić uwagę na trzy bramy, przez które karmimy albo ciało, albo ducha. Brama oczu, brama uszu oraz nasz język. Warto zwracać uwagę na to na co patrzysz, co czytasz, co oglądasz. Bądź uważny na to czego słuchasz, jaką muzyką się karmisz i jakich ludzi słuchasz. Bądź czujny również na to, jakie słowa wychodzą z Twoich ust. Jeśli będziemy uważni w tych trzech przestrzeniach życia, wzmocnimy naszego ducha i będzie nam dużo łatwiej wygrywać bitwy o świętość w naszej codzienności.
Podstawową pokusą naszego wieku jest żądza władzy. Najwyraźniej uwidacznia się to w polityce i nauce, w nieustannym stopniowym zmniejszaniu się szacunku dla słabych, chorych, nienarodzonych i niepełnosprawnych. Władza jest narkotykiem dla ludzkiego „ja”, niewierną i wymagającą kochanką. I jak we wszystkich toksycznych romansach, związek ten zawsze źle się kończy. Żądza władzy to skłonność do tego, aby „wyrównać” świat po swojemu, spłaszczyć go i poddać dyktatowi własnej woli. Taka taktyka wymaga manipulacji, kłamstwa i demonizowania przeciwnika.
„Czy nie zważacie na to, w jakim stanie znajduje się świat i jakimi stały się dusze? – pisał ks. Dolindo – Nie widzicie, że Bóg stał się nieznany, że stworzenie ubóstwia samo siebie, popisuje się, by stać się bożkiem dla każdego, kto przechodzi. Czy nie widzicie, że Kościół obumiera i wszystkie jego bogactwa zostały pogrzebane, jego kapłani nie są aktywni, często są niedobrzy, rozpraszają winnicę Pańską? Świat stał się polem śmierci, żaden głos go nie obudzi, jeśli nie podniesie go wielkie miłosierdzie”. Na czym polega miłosierdzie Boga? Jezus gromadzi swych uczniów rozbitych potęgą zła, jaka ujawniła się w Wielki Piątek. Wtedy to świat polityki i świat religii połączyły swe potencjały, by użyć władzy przeciw Mesjaszowi Boga, skazując Go na okrutną mękę na krzyżu. Tymczasem Jezus zbliża się do uczniów, struchlałych i wątpiących, mówiąc im o władzy, w którą został wyposażony. Co to za władza? Przecież nie odniósł światowego sukcesu. Uzdrawiał chorych, ale nie pokonał choroby jako takiej. Walczył z mocami, a kiedy możni Go zamordowali, wybaczył im. Jego reguły wywracają ludzkie pojęcie władzy do góry nogami. Te reguły występują pod nazwą błogosławieństw oraz wezwania – „Idźcie i głoście”.
Czy dziś możemy nadal służyć jako zaczyn w świecie, który już nie wierzy w to, w co my wierzymy? Odpowiedzi na to pytanie udzielił Bóg w pewien cichy, niedzielny poranek około dwóch tysięcy lat temu, gdy wskrzesił z martwych Jezusa z Nazaretu. Ten krótki moment, niedostrzeżony ludzkim okiem, wywrócił świat do góry nogami i na zawsze zmienił historię. Przypieczętował zwycięstwo Jezusa nad złem i śmiercią. Wyzwolił żywych i umarłych spętanych własnymi grzechami. Jezus powstał z martwych, abyśmy mogli zostać złączeni z Nim i mieć udział w Jego tryumfie. Przyjdzie On w królewskiej chwale na końcu czasów, kiedy będzie sądził żywych i umarłych. Wtedy Jego królestwo objawi się w całej pełni. Jego panowanie sięgnie szczytu. Czas, w którym żyjemy, jest czasem przejściowym. Głoszenie Ewangelii powoduje w nas i w innych ludziach wiele małych duchowych zwycięstw: nad lękiem, uporczywym grzechem, nałogiem, złością i desperacją. I właśnie te zwycięstwa dają nam nadzieję. Trzeba, aby Chrystus zapanował w naszym umyśle, pozwalając nam przyjąć objawioną prawdę i żyć w niej. Musimy wybrać, którą władzę przyjmujemy – władzę Chrystusa czy władzę znerwicowanego świata. Tego wyboru ludzkość dokonuje właśnie teraz.
Św. Filip Nereusz brewiarz.pl Jest bardzo pożyteczne dla tych, którzy głoszą słowo Boże lub poświęcają się modlitwie, aby czytać dzieła pisarzy. Szczególnie te, które zaczynają się na „Ś”. Św. Augustyn, św. Bernard. Prawda, że to trafna uwaga? Albo to : Ponure twarze nie pasują do radości domu niebiańskiego. Radosny duch łatwiej niż melancholijny osiąga chrześcijańską doskonałość. Nic dodać nic ująć. Uśmiech sam pojawia się na twarzy gdy słucha się takich słów. Ale żeby takie słowa publicznie wypowiadać w XVI wieku trzeba było być człowiekiem niezwykłym. I dzisiejszy patron kimś takim był. Dosłownie promieniował radością, co zresztą udzielało się wszystkim mieszkańcom Rzymu, z którym dzisiejszy święty związał niemal całe swoje życie. Wierzący i nie wierzący, bogaci i biedni, pobożni i grzesznicy. Wszyscy po jego śmierci 26 maja 1595 roku okazali się nad podziw zgodni. Pytani o tego człowieka odpowiadali : rozjaśniał ulice i domy uśmiechem. Sprawiał wrażenie człowieka bezwzględnie szczęśliwego, niezależnie od okoliczności. Miał poczucie humoru. Potrafił jednać sobie ludzi. Z całą pewnością część tej popularności zawdzięczał swojej miłej powierzchowności i osobistemu urokowi. Jednak gdyby tylko na tym poprzestał, nie wspominalibyśmy go dzisiaj w Kościele. Upływający czas zmieniłby jego oblicze, a nieżyczliwe języki uczyniły z niego zgoszkniałego tetryka. Dlaczego się tak nie stało? Bo swoją radość życia czerpał tylko po części z siebie i swojego naturalnego usposobienia. Prawdziwym źródłem jego uśmiechu była realnie doświadczana miłość Chrystusa, z którym często spotykał się na modlitwie. W Chrystusie nabierał też dystansu do swojej osoby, z czego rodził się jego humor i umiejętność słuchania. To przyciągało do niego ludzi wszystkich stanów, a on znalazł dla nich miejsce w kościele Świętego Hieronima della Carità. Nie tylko znalazł miejsce, ale pozwolił mówić. Wspólna modlitwa, spotkania i osobiste rozmowy, spowiedź, czytanie duchowe, konferencje, rekolekcje i dyskusje na aktualne tematy. Tak w murach kościoła dokonywała się prawdziwa duchowa rewolucja, która w przeciągu kilku lat zamieniła się w Oratorium. Dzieło życia dzisiejszego świętego i równocześnie nową wspólnotę – oratorianów. Wspólnotę wyjątkową, bo poza wspólnym życiem i oddaniem się Chrystusowi nie związaną żadnymi dodatkowymi ślubami. Jak nazywał się dzisiejszy patron i jaki przydomek nadali mu mieszkańcy Rzymu? To święty Filip Nereusz, kapłan, któremu słusznie nadano tytuł Apostoła Rzymu.
Ze względów bezpieczeństwa, kiedy korzystasz z możliwości napisania komentarza lub dodania intencji, w logach systemowych zapisuje się Twoje IP. Mają do niego dostęp wyłącznie uprawnieni administratorzy systemu. Administratorem Twoich danych jest Instytut Gość Media, z siedzibą w Katowicach 40-042, ul. Wita Stwosza 11. Szanujemy Twoje dane i chronimy je. Szczegółowe informacje na ten temat oraz i prawa, jakie Ci przysługują, opisaliśmy w Polityce prywatności.