Pojednanie w rękach Rosjan

Starcia chuliganów z Polski i Rosji uświadamiają nam, że rany z historii obu narodów nie zabliźniły się, jednak pojednanie zależy przede wszystkim od Rosjan.

Problem Polaków i Rosjan, dla których mecz między reprezentacjami obu krajów był pretekstem do zaczepek i bójek, można rozpatrywać w kategorii zachowań chuliganów, wykorzystujących nadarzającą się okazję do robienia „zadymy”. Chuligani ci nie są zainteresowani sportem, nie zasługują na miano kibiców, czy nawet kiboli. Po prostu są chuliganami, którzy występują w każdym społeczeństwie i narodzie, nie tylko wśród Polaków i Rosjan. Doświadczenia innych krajów pokazują, że aby skutecznie walczyć z tą plagą bandytyzmu, która funkcjonuje w otoczeniu piłki nożnej, a rzadziej także innych sportów, konieczne jest tyleż surowe, co skuteczne prawo. W Polsce takiego nie ma. Sędziowie wydają nadzwyczaj łagodne wyroki, np. część zatrzymanych chuliganów, którzy bili się we wtorek, już została wypuszczona na wolność i nie można wykluczyć, że znów wywołają burdy w sobotę, gdy w Warszawie dojdzie do meczu Rosji z Grekami. Ten przykład pokazuje, że nasz wymiar sprawiedliwości nie jest przygotowany do skutecznej walki z chuliganami i koniecznie trzeba to zmienić.

Jednak problemu burd polskich i rosyjskich chuliganów nie da się sprowadzić do bandyckich zachowań. Liczne drużyny narodowe rywalizują w mistrzostwach, a jednak między nimi nie dochodzi do starć, a przynajmniej nie na taką skalę i nie wywołują one politycznych reakcji przywódców państw. Trzeba jasno powiedzieć, że pożywką dla tych burd są kwestie historyczno-polityczne. Zwolennicy politycznej poprawności w stosunkach z Rosją, uważają, że wszystkiemu są winni Polacy, bowiem ponoć jesteśmy rusofobiami, chcemy odwetu za historyczne krzywdy doznane ze strony Rosjan, a tak w ogóle to winny jest PiS, który obwinia za katastrofę smoleńską Rosjan. Przykładem takiego myślenia jest wywiad, jakiego udzielił pisarz Janusz Głowacki dzisiejszej Gazecie Wyborczej. W takim rozumowaniu pomija się kompletnie postawę samych Rosjan, którzy na tle „krwiożerczych Polaków”, jawią się jako niewinne owieczki, które zawsze chciały dobra swojego zachodniego sąsiada, a ten nie jest w stanie tego docenić. Nie doceniamy, że dla naszego dobra rozebrali Polskę w XVIII wieku, a przez cały następny wysłali tysiące Polaków na śmierć na Syberii, że wraz z Hitlerem najechali Polskę w 1939 r. i zamordowali naszych oficerów w Katyniu, że „wyzwalali” Polskę, często zachowując się gorzej niż dotychczasowi okupanci, a potem przez pół wieku byliśmy pod ich protektoratem. Nie doceniamy też tego, że podawali błędne dane pilotom prezydenckiego tupolewa, a potem nakłamali w raporcie MAK, zrzucając całą winę za tragedię na Polaków. Zwolennik „polityki miłości” powie, że wymieniając te wydarzenia, daję przykład polskiej rusofobii. Tyle, że takie są fakty, którym nikt nie zaprzeczy. Gdyby na listę rusofobów wpisywać każdego, kto przypomina o krzywdach, jakie ze strony Rosjan doznali Polacy, trzeba by na niej umieścić także Andrzeja Wajdę z filmem „Katyń” czy Wojciecha Smarzowskiego z „Różą”, bo do tego prowadzi poprawność polityczna wyznawców polityki miłości wobec Rosjan.

Tymczasem amnezja nie jest żadnym rozwiązaniem problemu bolesnych ran z przeszłości. W procesie pojednania konieczna jest próba ustalenia prawdy i zaakceptowania jej przez obie strony, nawet gdyby była ona dla obu stron bolesna. W stosunkach z innymi narodami, np. Niemcami czy Żydami, Polacy pokazali wielką otwartość na stanięcie w prawdzie wobec trudnych momentów we wzajemnych relacjach. Jestem przekonany, że także jesteśmy gotowi stanąć w prawdzie wobec Rosjan. Problem polega na czym innym: czy Rosjanie są na to gotowi. W moim przekonaniu wciąż nie, a naszą „politykę miłości” odbierają jako słabość, którą wykorzystują do wywoływania następnych konfliktów. Dlatego klucz do prawdziwego pojednania leży w rękach Rosjan. Niestety jak na razie (poza pojedynczymi intelektualistami) nie tylko nie są gotowi, ale wręcz w ogóle nie są zainteresowani zmierzeniem się z trudnymi momentami ze swojej przeszłości, nie mówiąc o wzięciu na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności. A bez spełnienia tego warunku przez obie strony, o prawdziwym pojednaniu, a nie „zadekretowanej miłości” na potrzeby propagandy, nie może być mowy.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Bogumił Łoziński

Bogumił Łoziński

Zastępca redaktora naczelnego „Gościa Niedzielnego”, kierownik działu „Polska”.
Pracował m.in. w Katolickiej Agencji Informacyjnej jako szef działu krajowego, oraz w „Dzienniku” jako dziennikarz i publicysta. Wyróżniony Medalem Pamiątkowym Prymasa Polski (2006) oraz tytułem Mecenas Polskiej Ekologii w X edycji Narodowego Konkursu Ekologicznego „Przyjaźni środowisku” (2009). Ma na swoim koncie dziesiątki wywiadów z polskimi hierarchami, a także z kard. Josephem Ratzingerem (2004) i prof. Leszkiem Kołakowskim (2008). Autor publikacji książkowych, m.in. bestelleru „Leksykon zakonów w Polsce”. Hobby: piłka nożna, lekkoatletyka, żeglarstwo. Jego obszar specjalizacji to tematyka religijna, światopoglądowa i historyczna, a także społeczno-polityczna i ekologiczna.

Kontakt:
bogumil.lozinski@gosc.pl
Więcej artykułów Bogumiła Łozińskiego