Trawa uschła, a kwiat jej opadł, słowo zaś Pana trwa na wieki (1P 1, 24b-25a)
Wystarczy otworzyć komputer, by poczuć przesyt i znużenie. Fale słów zalewają nas ze wszystkich stron. Większość jest jak natrętne owady – narzucają się, osaczają, niektóre nawet kąsają, ale ostatecznie przemijają bez śladu, zabierając ze sobą naszą straconą energię i czas, czasem trochę nieprzyjemnych emocji. Nikt się z nimi nie liczy, bo i po co?
Inne mają moc uwodzenia. Gładkie, pociągające, wydaje się, że trafiają prosto w serce. Każą za sobą podążać, ale prowadzą do ślepych ulic, okazują się pięknie opakowanym kłamstwem. Czy mijają bez śladu? Niestety, zostawiają za sobą rany.
Są też i takie, które pobudzają do dobra, karmią duszę, stawiają istotne pytania, ale trudno się im przebić. Ich zresztą też bywa zbyt wiele, a wybór najważniejszych wcale nie jest łatwy.
Nadmiar słów bez pokrycia to znak charakterystyczny naszej kultury, nazywanej przez niektórych – o ironio! – obrazkową. Zapychani jesteśmy nimi aż do przekarmienia. Zamiast prowadzić, tworzą chaos. Zamiast wyjaśniać, wrzucają w ciemność. Zamiast porządkować, wywołują zgiełk. Dlaczego więc im wierzymy?
Cenimy uschłą trawę, zwiędnięte kwiaty, choć dane nam zostało Słowo życia, trwające na wieki. Słowo, które ocala, daje nadzieję i zbawia, jest skuteczne i twórcze. Słowo, które jest dziełem Boga.