Spadł mi pan z nieba

O miłości do Kościoła - nieraz trudnej - opowiada Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny "Więzi"

Jan Drzymała: Dlaczego my właściwie potrzebujemy Kościoła?

Zbigniew Nosowski: Bo w Kościele chodzi o Chrystusa.

Jakoś nie zawsze to widać.

- Owszem, czasami może powstawać wrażenie, że chodzi o coś zupełnie innego, np. o dobro samej instytucji. Co gorsza, czasami jest to wrażenie w pełni uzasadnione – gdy nasze życie jako chrześcijan tworzących Kościół (i świeckich, i duchownych) nie jest przezroczyste, gdy nie widać przez nas Boga, gdy struktury kościelne działają tak,  jakby Kościół był celem sam da siebie. Dzieje się tak, gdy chrześcijaństwo staje się aktywizmem, wykonywaniem jakichś ról, spełnianiem obowiązków, obroną interesów grupowych, a nie przede wszystkim spotkaniem z Osobą. W wierze nie chodzi o jakąś ideę, nie chodzi o zasady etyczne czy tworzenie podwalin bytu państwowego. Chodzi o spotkanie z żywym Bogiem. To nam daje Kościół.

Tak, tylko czy musimy zatem spotykać się z Bogiem we wspólnocie, która często nas gorszy?

- Niewątpliwie wcielenie Ewangelii w Kościół nie było tak skuteczne jak wcielenie Boga w człowieka. Kościół ma być wcieleniem Ewangelii, ale różnie nam to wychodzi. Piękne oblicze Kościoła bywa zeszpecone grzechami tych, którzy go tworzą – poczynając od moich i Pańskich. Sęk w tym, że kochać Kościół to ­ kochać to, co święte, a zarazem bardzo niedoskonałe. Kościół to bardzo niedoskonała ludzka wspólnota, ale jednocześnie dużo więcej niż tylko skostniała instytucja czy hierarchia. Kościół to przede wszystkim my i Chrystus, to wspólnota życia z Jezusem i z tymi, którzy pozostają z nim w żywej więzi. Wcale się nie dziwię, że dla wielu ludzi Kościół jest ciężarem w ich wierze. Doświadczenie Kościoła może być krzyżem. Nawet jeśli to przekonanie jest trochę zapośredniczone przez media zniekształcające obraz Kościoła, to też się temu nie dziwię. Stereotypy na temat Kościoła nie biorą się przecież znikąd.

Łatwo powiedzieć: kocham Kościół, ale czy da się konkretnie powiedzieć, że kocham tych ludzi, którzy są obok mnie? Może bardziej kochamy ideę Kościoła niż konkret?

- Tak samo można kochać ludzkość i nie kochać konkretnego człowieka, który jest obok. Można też kochać ideę Kościoła i twierdzić, że człowiek jest drogą Kościoła, tylko nie akurat ten. Kiedyś zaczął mnie nachodzić pewien człowiek. Niewątpliwie był w potrzebie materialnej i z jakiegoś powodu uznał, że będzie akurat mnie regularnie odwiedzał i coś ode mnie wyciągał pod różnymi pretekstami. Chciałem to uciąć. Raz zjawił się w takim momencie, kiedy byłem bardzo zajęty i zupełnie nie miałem czasu na rozmawianie z nim. Okropnie wewnętrznie narzekałem i w końcu wypaliłem do niego z pretensją: „Spada mi pan z nieba i chce pan, żebym ja się panem nagle zajął!”. Gdy to wyrzuciłem z siebie, natychmiast zrozumiałem, co powiedziałem – że spadł mi z nieba. Chciałem mu powiedzieć, że wziął się znikąd i czegoś ode mnie chce, więc niech się odczepi, a nagle zrozumiałem, że został mi przysłany, że to dla mnie znak, że to sytuacja, wobec której mam się odnieść jak przystało na chrześcijanina – z miłością. To doświadczenie można przenieść na kochanie Kościoła.

W ogóle miłość Kościoła powinna być – jak każda inna dojrzała miłość – miłością „mimo wszystko”. Przed rokiem pisaliśmy o tym w jednym z numerów „Więzi”. Miłość „mimo wszystko” nie oznacza miłości ślepej i bezmyślnej. To nie jest bezkrytyczna wierność i bierna akceptacja zła. Miłość „mimo wszystko” to miłość na dobre i na złe. To wierność pomimo kryzysów i akceptacja pomimo słabości. Czegoś podobnego można doświadczyć w miłości małżeńskiej. Małżonkowie doskonale znają swoje słabości, niby z nimi walczą, ale wciąż powracają do starych błędów, a mimo to – a może właśnie dlatego – są razem na dobre i na złe, pomimo kryzysów, pomimo słabości. Bo tak postanowili, bo tak wciąż chcą. Miłość to przecież przede wszystkim akt woli, a nie przelotne uczucie, że mi z kimś dobrze.

« 1 2 3 4 »
oceń artykuł Pobieranie..

Spadł mi pan z nieba

O miłości do Kościoła - nieraz trudnej - opowiada Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny "Więzi"

Jan Drzymała: Dlaczego my właściwie potrzebujemy Kościoła?

Zbigniew Nosowski: Bo w Kościele chodzi o Chrystusa.

Jakoś nie zawsze to widać.

- Owszem, czasami może powstawać wrażenie, że chodzi o coś zupełnie innego, np. o dobro samej instytucji. Co gorsza, czasami jest to wrażenie w pełni uzasadnione – gdy nasze życie jako chrześcijan tworzących Kościół (i świeckich, i duchownych) nie jest przezroczyste, gdy nie widać przez nas Boga, gdy struktury kościelne działają tak,  jakby Kościół był celem sam da siebie. Dzieje się tak, gdy chrześcijaństwo staje się aktywizmem, wykonywaniem jakichś ról, spełnianiem obowiązków, obroną interesów grupowych, a nie przede wszystkim spotkaniem z Osobą. W wierze nie chodzi o jakąś ideę, nie chodzi o zasady etyczne czy tworzenie podwalin bytu państwowego. Chodzi o spotkanie z żywym Bogiem. To nam daje Kościół.

Tak, tylko czy musimy zatem spotykać się z Bogiem we wspólnocie, która często nas gorszy?

- Niewątpliwie wcielenie Ewangelii w Kościół nie było tak skuteczne jak wcielenie Boga w człowieka. Kościół ma być wcieleniem Ewangelii, ale różnie nam to wychodzi. Piękne oblicze Kościoła bywa zeszpecone grzechami tych, którzy go tworzą – poczynając od moich i Pańskich. Sęk w tym, że kochać Kościół to ­ kochać to, co święte, a zarazem bardzo niedoskonałe. Kościół to bardzo niedoskonała ludzka wspólnota, ale jednocześnie dużo więcej niż tylko skostniała instytucja czy hierarchia. Kościół to przede wszystkim my i Chrystus, to wspólnota życia z Jezusem i z tymi, którzy pozostają z nim w żywej więzi. Wcale się nie dziwię, że dla wielu ludzi Kościół jest ciężarem w ich wierze. Doświadczenie Kościoła może być krzyżem. Nawet jeśli to przekonanie jest trochę zapośredniczone przez media zniekształcające obraz Kościoła, to też się temu nie dziwię. Stereotypy na temat Kościoła nie biorą się przecież znikąd.

Łatwo powiedzieć: kocham Kościół, ale czy da się konkretnie powiedzieć, że kocham tych ludzi, którzy są obok mnie? Może bardziej kochamy ideę Kościoła niż konkret?

- Tak samo można kochać ludzkość i nie kochać konkretnego człowieka, który jest obok. Można też kochać ideę Kościoła i twierdzić, że człowiek jest drogą Kościoła, tylko nie akurat ten. Kiedyś zaczął mnie nachodzić pewien człowiek. Niewątpliwie był w potrzebie materialnej i z jakiegoś powodu uznał, że będzie akurat mnie regularnie odwiedzał i coś ode mnie wyciągał pod różnymi pretekstami. Chciałem to uciąć. Raz zjawił się w takim momencie, kiedy byłem bardzo zajęty i zupełnie nie miałem czasu na rozmawianie z nim. Okropnie wewnętrznie narzekałem i w końcu wypaliłem do niego z pretensją: „Spada mi pan z nieba i chce pan, żebym ja się panem nagle zajął!”. Gdy to wyrzuciłem z siebie, natychmiast zrozumiałem, co powiedziałem – że spadł mi z nieba. Chciałem mu powiedzieć, że wziął się znikąd i czegoś ode mnie chce, więc niech się odczepi, a nagle zrozumiałem, że został mi przysłany, że to dla mnie znak, że to sytuacja, wobec której mam się odnieść jak przystało na chrześcijanina – z miłością. To doświadczenie można przenieść na kochanie Kościoła.

W ogóle miłość Kościoła powinna być – jak każda inna dojrzała miłość – miłością „mimo wszystko”. Przed rokiem pisaliśmy o tym w jednym z numerów „Więzi”. Miłość „mimo wszystko” nie oznacza miłości ślepej i bezmyślnej. To nie jest bezkrytyczna wierność i bierna akceptacja zła. Miłość „mimo wszystko” to miłość na dobre i na złe. To wierność pomimo kryzysów i akceptacja pomimo słabości. Czegoś podobnego można doświadczyć w miłości małżeńskiej. Małżonkowie doskonale znają swoje słabości, niby z nimi walczą, ale wciąż powracają do starych błędów, a mimo to – a może właśnie dlatego – są razem na dobre i na złe, pomimo kryzysów, pomimo słabości. Bo tak postanowili, bo tak wciąż chcą. Miłość to przecież przede wszystkim akt woli, a nie przelotne uczucie, że mi z kimś dobrze.

« 1 2 3 4 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wybrane dla Ciebie

Spadł mi pan z nieba

O miłości do Kościoła - nieraz trudnej - opowiada Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny "Więzi"

Jan Drzymała: Dlaczego my właściwie potrzebujemy Kościoła?

Zbigniew Nosowski: Bo w Kościele chodzi o Chrystusa.

Jakoś nie zawsze to widać.

- Owszem, czasami może powstawać wrażenie, że chodzi o coś zupełnie innego, np. o dobro samej instytucji. Co gorsza, czasami jest to wrażenie w pełni uzasadnione – gdy nasze życie jako chrześcijan tworzących Kościół (i świeckich, i duchownych) nie jest przezroczyste, gdy nie widać przez nas Boga, gdy struktury kościelne działają tak,  jakby Kościół był celem sam da siebie. Dzieje się tak, gdy chrześcijaństwo staje się aktywizmem, wykonywaniem jakichś ról, spełnianiem obowiązków, obroną interesów grupowych, a nie przede wszystkim spotkaniem z Osobą. W wierze nie chodzi o jakąś ideę, nie chodzi o zasady etyczne czy tworzenie podwalin bytu państwowego. Chodzi o spotkanie z żywym Bogiem. To nam daje Kościół.

Tak, tylko czy musimy zatem spotykać się z Bogiem we wspólnocie, która często nas gorszy?

- Niewątpliwie wcielenie Ewangelii w Kościół nie było tak skuteczne jak wcielenie Boga w człowieka. Kościół ma być wcieleniem Ewangelii, ale różnie nam to wychodzi. Piękne oblicze Kościoła bywa zeszpecone grzechami tych, którzy go tworzą – poczynając od moich i Pańskich. Sęk w tym, że kochać Kościół to ­ kochać to, co święte, a zarazem bardzo niedoskonałe. Kościół to bardzo niedoskonała ludzka wspólnota, ale jednocześnie dużo więcej niż tylko skostniała instytucja czy hierarchia. Kościół to przede wszystkim my i Chrystus, to wspólnota życia z Jezusem i z tymi, którzy pozostają z nim w żywej więzi. Wcale się nie dziwię, że dla wielu ludzi Kościół jest ciężarem w ich wierze. Doświadczenie Kościoła może być krzyżem. Nawet jeśli to przekonanie jest trochę zapośredniczone przez media zniekształcające obraz Kościoła, to też się temu nie dziwię. Stereotypy na temat Kościoła nie biorą się przecież znikąd.

Łatwo powiedzieć: kocham Kościół, ale czy da się konkretnie powiedzieć, że kocham tych ludzi, którzy są obok mnie? Może bardziej kochamy ideę Kościoła niż konkret?

- Tak samo można kochać ludzkość i nie kochać konkretnego człowieka, który jest obok. Można też kochać ideę Kościoła i twierdzić, że człowiek jest drogą Kościoła, tylko nie akurat ten. Kiedyś zaczął mnie nachodzić pewien człowiek. Niewątpliwie był w potrzebie materialnej i z jakiegoś powodu uznał, że będzie akurat mnie regularnie odwiedzał i coś ode mnie wyciągał pod różnymi pretekstami. Chciałem to uciąć. Raz zjawił się w takim momencie, kiedy byłem bardzo zajęty i zupełnie nie miałem czasu na rozmawianie z nim. Okropnie wewnętrznie narzekałem i w końcu wypaliłem do niego z pretensją: „Spada mi pan z nieba i chce pan, żebym ja się panem nagle zajął!”. Gdy to wyrzuciłem z siebie, natychmiast zrozumiałem, co powiedziałem – że spadł mi z nieba. Chciałem mu powiedzieć, że wziął się znikąd i czegoś ode mnie chce, więc niech się odczepi, a nagle zrozumiałem, że został mi przysłany, że to dla mnie znak, że to sytuacja, wobec której mam się odnieść jak przystało na chrześcijanina – z miłością. To doświadczenie można przenieść na kochanie Kościoła.

W ogóle miłość Kościoła powinna być – jak każda inna dojrzała miłość – miłością „mimo wszystko”. Przed rokiem pisaliśmy o tym w jednym z numerów „Więzi”. Miłość „mimo wszystko” nie oznacza miłości ślepej i bezmyślnej. To nie jest bezkrytyczna wierność i bierna akceptacja zła. Miłość „mimo wszystko” to miłość na dobre i na złe. To wierność pomimo kryzysów i akceptacja pomimo słabości. Czegoś podobnego można doświadczyć w miłości małżeńskiej. Małżonkowie doskonale znają swoje słabości, niby z nimi walczą, ale wciąż powracają do starych błędów, a mimo to – a może właśnie dlatego – są razem na dobre i na złe, pomimo kryzysów, pomimo słabości. Bo tak postanowili, bo tak wciąż chcą. Miłość to przecież przede wszystkim akt woli, a nie przelotne uczucie, że mi z kimś dobrze.

« 1 2 3 4 »
oceń artykuł Pobieranie..

Polecane filmy

Reklama

Najnowszy numer

GN 51/2024

22 grudnia 2024

ks. Adam Pawlaszczyk ks. Adam Pawlaszczyk Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, wicedyrektor Instytutu Gość Media. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. W latach 1998-2005 pracował w duszpasterstwie parafialnym, po czym podjął posługę w Sądzie Metropolitalnym w Katowicach. W latach 2012-2014 był kanclerzem Kurii Metropolitalnej w Katowicach. Od 1.02.2014 r. pełnił funkcję oficjała Sądu Metropolitalnego. W 2010 r. obronił pracę doktorską na Wydziale Prawa Kanonicznego UKSW w Warszawie i uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych w zakresie prawa kanonicznego.

Po drugiej stronie. Bóg i człowiek

Jak idą święta, to i same najważniejsze rzeczy się przypominają. A i nasza – polska – historia jakoś tak się poukładała, że krótko przed świętami działo się wiele ważnych spraw. I dobrych, i złych, i bardzo złych nawet.

Więcej w Artykuł