Debata w Końskich: jak przegrać ustawiony mecz

Stylizowany na prezydencką debatę event zorganizowany przez sztab Rafała Trzaskowskiego, miał pomóc kandydatowi KO, a może odebrać mu kilka procent poparcia. Jednak, chociaż prezydent Warszawy wyraźnie nie ma szczęścia do Końskich, to nie on jest największym przegranym piątkowego wieczoru.

Organizowane przez sztab Rafała Trzaskowskiego przy wsparciu trzech telewizji: TVP, TVN i Polsat wydarzenie, dla niepoznaki nazwane "debatą prezydencką" od samego początku wyglądało tak, jakby głównym celem było pogrążenie w pojedynku 1:1 Karola Nawrockiego i wzmocnienie polaryzacji, która nie sprzyja groźniejszemu dla Rafała Trzaskowskiego, trzeciemu w sondażach Sławomirowi Mentzenowi. Ale od samego początku, gdy kilka dni temu Trzaskowski zaproponował debatę z Nawrockim, a TVP i dwie prywatne stacje od razu zaproponowały jej zorganizowanie, impreza wzbudziła kontrowersje i rozpaliła emocje. Głównie dlatego, że organizacyjny udział telewizji publicznej (w likwidacji) w debacie, do której nie są na równych prawach zaproszeni wszyscy zarejestrowani kandydaci łamie elementarną zasadę równego traktowania przez państwowego nadawcę i jest wątpliwe prawnie. 

I rzeczywiście z daleka było czuć spin sztabu prezydenta Warszawy o tym, że Nawrocki wymięknie i nie stawi się w Końskich. Ten od razu odpowiedział, że na debatowanie jest otwarty, ale stawia jeden warunek: dopuszczenie do współprowadzenia starcia dziennikarzy sprzyjających mu stacji TV Republika i wPolsce24. Przeciwko temu najmocniej sprzeciwić mieli się przedstawiciele Telewizji Polskiej, wobec czego obie konserwatywne stacje zorganizowały swoją debatę godzinę wcześniej w tym samym miasteczku, tyle, że nie na hali sportowej (jak TVP, TVN i Polsat), ale na rynku. Przez kilka dni znaki na niebie i ziemi pozwalały przypuszczać, że do żadnej debaty nie dojdzie, Nawrocki pojawi się samotnie na rynku, a Trzaskowski na hali, każdy z nich odpowie samotnie na pytania, a następnie przez kilka kolejnych dni będą okładać się zarzutami o tchórzostwo.

Właściwie do piątkowego poranka taki rozwój wydarzeń obstawiała zdecydowana większość komentatorów. Ot znany wszystkim na osiedlu ustawka dwóch najsilniejszych dresiarzy, którzy dadzą sobie rytualnie po mordzie, tak, by przypomnieć wszystkim który z nich aktualnie rządzi na podwórku. Dynamika wydarzeń przyspieszyła po tym, gdy w godzinach przedpołudniowych marszałek Szymon Hołownia ogłosił, że rezygnuje z wyjazdu na Dolny Śląsk i przyjedzie do Końskich, by wziąć udział w obu "debatach", bo ma do tego jako kandydat prawo. Równocześnie Hołownia zarzucił sztabowi Trzaskowskiego wykorzystywanie państwowej telewizji jako mediów na telefon z partii (jeszcze ostrzej wypowiedziała się minister Pełczyńska-Nałęcz, która w wywiadzie stwierdziła, że takich rzeczy nie robiła TVP nawet za PiSu). Już to postawiło kandydata KO w niekomfortowej sytuacji, bo silny atak przyszedł ze strony potulnego na ogół koalicjanta. W kolejnych godzinach przykład z Hołowni wzięli kolejni kandydaci i swój szturm na Końskie zapowiedzieli też m.in. Magdalena Biejat, Krzysztof Stanowski, Marek Jakubiak, Joanna Senyszyn i Maciej Maciak. Do pomysłu dwuosobowej debaty mocno krytycznie odnieśli się również Adrian Zandberg i Sławomir Mentzen, obaj jednak uznali, że niezaproszeni nie będą prosić się o dopuszczenie do spotkania, szczególnie, że mają w tym dniu zaplanowane od dawna spotkania z wyborcami: lider partii Razem w Kielcach, a lider Konfederacji w Ustrzykach Dolnych w Bieszczadach.

Finalnie do "debaty" doszło, jednak to, co stało się wieczorem, sprawiło, że sztab Rafała Trzaskowskiego musi dziś głęboko żałować swojej inicjatywy.

Nawrocki uniknął łatki tchórza, Mentzen i Zandberg zapewne stracą na nieobecności

Wróćmy jednak najpierw do nieobecnych. Choć zapewne i Zandberg i Mentzen stracą na nieobecności, uważam, że to właśnie ci dwaj kandydaci zachowali się najbardziej "prezydencko". A to dlatego, że nie dali się wciągnąć w grę od początku zaplanowaną skrupulatnie przez sztab prowadzącego w sondażach kandydata. Grę, której zasad nie mieli okazji z nikim uzgadniać. A odporność na prowokację jest przecież cechą jak najbardziej pożądaną u osoby sprawującej urząd głowy państwa. Zamiast więc pędzić na złamanie karku do Końskich, bez żadnej gwarancji, że zdążą i że zostaną do debaty dopuszczeni, postanowili okazać szacunek swoim wyborcom i spotkać się z nimi w terminie, jaki wcześniej uzgodnili. Trzaskowski zaprosił co prawda pozostałych rywali, ale zrobił to poprzez wpis na portalu "X" opublikowany dopiero o 18:20, czyli półtora godziny przed planowanym startem debaty, gdy było wiadomo, że wielu z nich jest już w drodze, a inni i tak bez szans na dotarcie na miejsce.

Nie oznacza to, że odnoszę się krytycznie do decyzji kandydatów, którzy wybrali się do Końskich. Zostali postawieni przez organizatorów debaty w bardzo trudnej sytuacji i postanowili w ten sposób walczyć o przysługujące im prawa. I zrobili to skutecznie, o czym za moment.

Wieczór w Końskich rozpoczął się od spotkania na rynku. Tam Nawrocki i dziennikarze Republiki i WPolsce24 czekali na Trzaskowskiego o 19:00. Prezydenta Warszawy się nie doczekali, pojawili się natomiast Hołownia, Stanowski, Jakubiak i Senyszyn. Pojawili, a ich debatowanie z Nawrockim sprawiło, że zaplanowana na 20:00 "debata" pod auspicjami kandydata KO rozpoczęła się z ponad 40-minutowym opóźnieniem.

Zanim wspomniana piątka dotarła na halę (gdzie prócz Trzaskowskiego czekali już bojkotująca "Republikę" Magdalena Biejat i Maciej Maciak), dziennikarka TVP Magdalena Pernet, najwyraźniej przekonana, że wobec braku zgody na uczestnictwo dziennikarzy "Republiki" Nawrocki nie przyjdzie, zdążyła sugestywnie przytoczyć komentarze z sieci nazywające kandydata popieranego przez PiS tchórzem. Jak wielkie musiało więc być zdziwienie, gdy szef IPN odpowiedział na wyzwanie kandydata KO. Tę łatkę tchórza chciał Nawrockiemu przypiąć jeszcze kilka razy w ciągu debaty Rafał Trzaskowski sugerując, że Nawrocki bał się debatować jeden na jednego, ale wobec nieobecności prezydenta Warszawy na rynku i obecności Nawrockiego u rywala, opowieść ta brzmiała nieprzekonująco. Miecz tchórzostwa okazał się więc bronią obosieczną i stawia Rafała Trzaskowskiego w bardzo trudnej sytuacji przed poniedziałkową debatą w TV Republika, na którą prezydent Warszawy się jak na razie nie wybierał. 

Chociaż więc same odpowiedzi Nawrockiego nie były porywające (nie zaliczył też szczególnie widowiskowych wpadek), to już samą obecność w meczu rozgrywanym na boisku rywala może zaliczyć jako punkt dla siebie.

Debata w Końskich: jak przegrać ustawiony mecz   Rafał Trzaskowski na telebimie w czasie debaty w Końskich. PAP/Adam Kumorowicz

 Obecność nieplanowanych kandydatów wybiła gospodarza z rytmu

Jednak tym, co wybiło Rafała Trzaskowskiego z rytmu był nie tyle Karol Nawrocki, co pozostali kontrkandydaci, którzy zjawili się w zaimprowizowanym studiu. Lider sondaży był zdecydowanie przygotowany na bezpośrednie starcie z Nawrockim, chęci przeprowadzenia debaty z wszystkimi kandydatami nie wykazywała też żadna z trzech prowadzących debatę telewizji. Ale presja, jaką ci wywarli, ostro krytykując organizatorów eventu za grę nie fair pod interesy jednej partii sprawiła, że niewpuszczenie ich na "debatę" było zbyt ryzykowne. Zarówno sondażowo jak i prawnie. Gospodarz (oficjalnie bowiem to nie telewizje, a sztab Rafała Trzaskowskiego był organizatorem wydarzenia, co regularnie co kilka minut powtarzali dziennikarze TVP) był pod silną presją pytań rywali. Nie oszczędzali go nawet koalicjanci. Szymon Hołownia wprost powiedział, że z tego sposobu zorganizowania debaty Trzaskowski się nie wytłumaczy, Stanowski już w pierwszej odpowiedzi zaznaczył, że debata bez udziału wszystkich kandydatów jest zwyczajnie nieuczciwym zagraniem, a fakt, że sześcioro niezaproszonych przyjechało wyniknął tylko z tego, że zdążyli zmienić swoje plany (co na przykład w przypadku przebywającego na wiecach w Bieszczadach Mentzena byłoby bardzo trudne). Konieczność tłumaczenia się i presja pociągnęły za sobą kolejne błędy.

Najbardziej wyrazistym symbolem tej debaty będzie jednak tęczowa flaga LGBT. Najpierw postawił ją na pulpicie Trzaskowskiego Nawrocki, chcąc przypomnieć widzom zaangażowanie prezydenta Warszawy w organizację parad równości. To zagranie szczerze mówiąc nie było szczególnie świeże, bo nawiązywało do tego, co zrobił 10 lat wcześniej Andrzej Duda, wręczając Bronisławowi Komorowskiemu flagę z logo Platformy Obywatelskiej. Wtedy prezydent Komorowski zakłopotany oddał chorągiewkę prowadzącej tamtą debatę Monice Olejnik. Rafał Trzaskowski powtórzył ten błąd - schował flagę na podłogę za pulpitem, co wychwyciła Magdalena Biejat mówiąc do Trzaskowskiego, że chętnie weźmie tę flagę, jeśli on się jej wstydzi, obnażając tym samym niekonsekwencję prezydenta Warszawy i zyskując dla siebie punkty lewicowego widza. Kandydatka Lewicy miała zresztą kilka naprawdę dobrych momentów oraz merytorycznych pytań i odpowiedzi.

Nieźle wypadli też Stanowski, który zręcznie balansował między żartami, a celnym punktowaniem polskiej klasy politycznej oraz Joanna Senyszyn, która po długiej nieobecności postanowiła przypomnieć się wyborcom. Marszałek Hołownia może nie zachwycił porywającymi odpowiedziami, ale był bardzo sprawny retorycznie i wreszcie dało się zobaczyć, że nie jest jedynie asystentem premiera z większej partii. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Hołownia brzmiał jak wersja siebie z kampanii prezydenckiej sprzed 5 lat. Był też jedynym z uczestników debaty, który wprost nazwał tezy wypowiadane przez Macieja Maciaka prorosyjską propagandą, pytając tego nieznanego szerzej kandydata czy jest przez Rosję opłacany czy też mówi to, co mówi wolontaryjnie. A wypowiedzi Maciaka rzeczywiście brzmiały jakby żywcem wyciągnięto je z "Pamiętniczka Małego Pieskowa".

Najwięksi przegrani: wyborcy i TVP

Zawsze po tego rodzaju debatach pojawia się pytanie o największych wygranych i największych przegranych. Tych pierwszych wskazać trudno, bo żaden z kandydatów nie wybił się szczególnie mocno ponad poziom pozostałych. Jeśli jednak chodzi o przegranych to niewątpliwie w tej grupie spośród kandydatów znalazł się Rafał Trzaskowski. Obliczone na łatwy sukces wydarzenie okazało się być dla kandydata KO spektakularną klęską. Sztab Rafała Trzaskowskiego nie ogarnął w kryzysowym momencie własnego wydarzenia wyborczego, a partia aspiruje przecież do sprawowania pełnej władzy nad dużym, europejskim państwem. Cóż, Końskie po raz kolejny nie przynoszą szczęścia prezydentowi Warszawy.

Drugim przegranym są telewizje. TVN i Polsat, bo jeśli rzeczywiście organizatorami wydarzenia był sztab Rafała Trzaskowskiego a nie telewizje (dziennikarze TVP powtórzyli to ze sto razy), to stacje te stały się mniej lub bardziej świadomie użytecznymi narzędziami wykonującymi kampanię wyborczą dla jednego ze sztabów, niczym nie różniąc się w ten sposób od TV Republiki wyraźnie sprzyjającej na co dzień Karolowi Nawrockiemu.

Na osobne omówienie zasługuje niezrównana TVP - publiczny nadawca, zobowiązany polskim prawem do równego traktowania wszystkich kandydatów. Telewizja państwowa, o której w każdej kolejnej kadencji sejmu myśli się, że niżej w służalczości partyjnej upaść już nie można, a jednak każde kolejne władze Telewizji Polskiej, chwilowo w likwidacji, potrafią zaskoczyć i wyśrubować nowy rekord niczym Armand Duplantis w skoku o tyczce. Tym razem jednak trzeba skłonić głowę w głębokim uznaniu, ponieważ pokonanie w tej konkurencji TVP z czasów Jacka Kurskiego jest wyczynem, przy którym rekordy szwedzkiego lekkoatlety są amatorszczyzną. A jednak się udało. W pamięci po programie zostanie z pewnością współprowadząca "debatę" Joanna Dunikowska-Paź, która - choć swoje pytania zadawała profesjonalnie i z wdziękiem - co kilka chwil niczym z nagrania powtarzała, że "debata" jest eventem organizowanym przez sztab Rafała Trzaskowskiego, a Telewizja Polska jedynie je obsługuje. Przyznała w ten sposób, że publiczny nadawca wykonuje kampanijne zadania dla sztabu kandydata partii rządzącej. Na tak rozbrajającą szczerość jak dotąd nigdy nie mogliśmy liczyć. 

Największym przegranym jesteśmy jednak my - Polki i Polacy. Otrzymaliśmy parodię demokracji, którą oglądało się czasem z uśmiechem, czasem z zaciekawieniem, ale jednak parodię. Przez cały tydzień byliśmy bowiem świadkami absurdalnego cyrku, w którym główna partia rządząca do spółki z trzema wielkimi telewizjami, w tym jedną publiczną, współtworzyli partyjny event imitujący prawdziwą debatę prezydencką, na szkodę pozostałych kandydatów i z wyraźnym pogwałceniem ich prawa do równego traktowania (nie wyłączając z tego traktowania własnych koalicjantów). To bardzo wyraźnie pokazuje stan przedzawałowy, w jakim znajduje się dziś polskie państwo. Państwo, które całościowo staje się politycznym łupem stronnictwa, które w danym momencie sprawuje władzę. Aż trudno nie wspomnieć przy tym, że wszystko to wydarzyło się dokładnie w dniu 250. rocznicy zakończenia Sejmu rozbiorowego, który zatwierdził pierwszy rozbiór Polski.

 

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wojciech Teister Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.