Uciekałem przed Bożym Miłosierdziem. Wolę nawet nie myśleć, do czego byłbym zdolny, gdybym uległ wtedy rozpaczy.
Chciałem podzielić się świadectwem, o tym jak Bóg zdziałał wielkie rzeczy w moim życiu, jak wiele dobra od Niego otrzymałem i jak moje życie odmieniło się dzięki sakramentowi spowiedzi świętej. Pisanie tego świadectwa nie przyszło mi łatwo, bo zbierałem się do niego od dłuższego czasu i zbytnio się ociągałem, znajdując zawsze coś ważniejszego do zrobienia. Ponadto potrzebowałem trochę czasu, aby sobie wszystko uporządkować, bo droga do mojego nawrócenia była długa, pokrętna, pełna upadków. Dopiero po czasie, patrząc z odpowiedniej perspektywy widać, że Pan Bóg pisze prosto po liniach krzywych.
Pochodzę z rodziny wierzącej i praktykującej, sam również do czasu mojego nawrócenia, kilka lat temu, uważałem się za taką osobę, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy były to pozory, bo tak naprawdę moje duchowe życie było dwulicowe, pełne uwikłania w grzech, niechęci do jego odrzucenia, braku zaufania względem Pana Boga i ciągłej ucieczki przed Bożym Miłosierdziem. Swoją postawę mogę skomentować dwoma fragmentami Pisma Świętego:
„Obłudnicy, dobrze powiedział o was prorok Izajasz: Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie. Ale czci mnie na próżno, ucząc zasad podanych przez ludzi” (Mt 15, 7-9)
oraz: „Nie każdy, który Mi mówi: „Panie, Panie!”, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie.” (Mt 7, 21)
Ale nie zawsze tak było.
Pierwsze lata mojego duchowego życia jako kilkuletnie dziecko i w pierwszych klasach szkoły podstawowej oceniam pozytywnie. Moja wiara była żywa, miałem bliską relację z Bogiem, bo był On dla mnie kimś bliskim, kto chce dla mnie wszystkiego co najlepsze, kto mnie kocha i nigdy nie skrzywdzi. Do dziś pamiętam pierwszą spowiedź św., z jak dużym przejęciem się do niej przygotowywałem i jak radośnie i lekko się czułem po odpuszczeniu grzechów. Także Pierwsza Komunia Święta była dla mnie niezwykłym duchowym przeżyciem i wydawało mi się wówczas, że nikt i nic nie odbierze mi szczęścia z obcowania z Bogiem. Wkrótce miało się to jednak zmienić. Czym to było spowodowane? Z perspektywy czasu można by się doszukiwać różnych przyczyn: problemy w domu rodzinnym, zły wpływ rówieśników, telewizji, niewłaściwych książek, zbyt płytka edukacja religijna. Jednak tak naprawdę byłoby to usprawiedliwianie się i szukanie winy u innych, zamiast realnego spojrzenia na własne postępowanie i wybory życiowe.
To, co zniszczyło moją szczerą i prawdziwą relację z Bogiem, było spowodowane faktem, że już od wczesnej młodości prowadziłem „podwójne życie”. Rodzina i najbliższe otoczenie uważało mnie za miłe, grzeczne, dobrze ułożone dziecko i tak się zachowywałem, gdy wypadało takim być. W otoczeniu rodzeństwa lub rówieśników postępowałem inaczej. Rozrabialiśmy, używaliśmy dużo wulgaryzmów, dokuczaliśmy sąsiadom, wymyślaliśmy zabawy krzywdzące innych. Robiliśmy wiele złych i głupich rzeczy, z których dawniej byłem dumny, a obecnie wstydzę się i łapię się za głowę, jak sobie o tym przypomnę. Sam nie tylko w tym uczestniczyłem, ale byłem często pomysłodawcą wielu grzechów.
To samo działo się w moim życiu religijnym. Wprawdzie modliłem się codziennie, prosząc Boga o pomoc i opiekę, na lekcjach religii byłem uważany za dobrego ucznia, a co niedzielę z rodziną chodziłem do kościoła na Mszę św., ale z drugiej strony obrażałem Boga, wyśmiewając się z osób prawdziwie wierzących, przedrzeźniając księży, drwiąc z sacrum (przerabiając np. modlitwy lub pieśni religijne, zmieniając ich znaczenie lub, co gorsza, dodając wulgaryzmy). Jednocześnie nadal uważałem się za dobrego chrześcijanina, traktując moje postępowanie za „niewinne żarty”, nie widząc jednocześnie tego, że coraz bardziej otwierałem się na zło.
Nie trzeba było długo czekać na smutne skutki takiego postępowania. Najgorsze w tym wszystkim było to, że zwątpiłem w dobroć i miłosierdzie Boga. Pewnego razu idąc do spowiedzi (będąc jeszcze w szkole podstawowej) wiedziałem, że powinienem przyznać się do pewnej rzeczy, którą zrobiłem, a która wydawała mi się niewłaściwa. Jednak w konfesjonale zataiłem to ze wstydu przed księdzem, którego znałem. Od razu po skończonej spowiedzi usiadłem w ławce, spojrzałem na tabernakulum i wiedziałem, że okłamałem nie tylko księdza, ale również Pana Jezusa. Zacząłem przepraszać Boga za to, co zrobiłem, ale zamiast jeszcze raz pójść do spowiedzi i wyznać szczerze wszystkie grzechy, pomodliłem się tylko chwilę i wyszedłem z kościoła.
To wówczas straciłem coś naprawdę cennego – dziecięcą niewinność i przekonanie, że Bóg jest dobry i naprawdę mnie kocha, jest miłosierny i bliski każdemu człowiekowi. Od tego momentu Bóg stał się dla mnie bardziej sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Zamiast prawdziwej bojaźni wynikającej z miłości zacząłem się po prostu Boga bać, a szatan bardzo szybko wykorzystał sytuację, w jakiej się znalazłem.
Będąc jeszcze uczniem szkoły podstawowej dopuściłem się bluźnierstwa – przechodząc z grupą rówieśników koło przydrożnego krzyża splunąłem pod niego. Sam do tej pory nie wiem, dlaczego to zrobiłem, czy „dla zabawy”, czy może aby „zaimponować grupie”, choć teraz to mało istotne. Najważniejsze było to, że w momencie, w którym to zrobiłem, poczułem przynaglenie, aby zrobić to w formie bluźnierstwa przeciw Jezusowi, który wisiał na tym krzyżu. Nikt się jednak nie śmiał, a chyba nawet nie zauważył tego, co zrobiłem, ale ja wiedziałem, że było to coś złego i tym samym dałem szatanowi przyzwolenie na wejście z dużą siłą w moje życie. Nie musiałem czekać długo na efekty.
Wkrótce potem w tym samym miejscu, w którym dopuściłem się bluźnierstwa, zostałem potrącony przez samochód na przejściu dla pieszych. Samego momentu wypadku nie pamiętam, poczułem tylko uderzenie i obudziłem się po jakimś czasie, leżąc zakrwawiony na ulicy, z tłumem gapiów nade mną, a potem podróż karetką do szpitala, zapłakani rodzice nad moim łóżkiem, operacja… W tamtej chwili otarłem się o śmierć. Leżąc przez miesiąc przykuty do szpitalnego łóżka, przestraszyłem się nie na żarty i oczywiście połączyłem ten wypadek z tym, co zrobiłem wcześniej. Obwiniłem o wszystko Boga i uznałem, że to Jego kara, bo przecież On za dobre wynagradza, a za złe karze. Nie myślałem wówczas o Jego miłosierdziu, że powinienem być Mu wdzięczny, że jeszcze żyję, że dał mi szansę na nawrócenie. Nawet przysłał do mnie księdza, zapewne kapelana szpitalnego, który chciał mnie wyspowiadać, ale ja nie byłem na to gotowy. Pomyślałem wówczas, że mój grzech był tak ciężki, że ksiądz mi go nie odpuści, ponadto bałem się jego reakcji i co pomyśli rodzina, gdy się dowie co zrobiłem i jaka była prawdziwa przyczyna tego, że znalazłem się w szpitalu. Uczyniłem wtedy w duchu mocne postanowienie, że jeżeli wyspowiadam się kiedykolwiek z tego grzechu, to będzie to pod koniec życia, najpewniej na łożu śmierci. Z perspektywy czasu widzę jak bardzo złe i głupie było moje rozumowanie. Byłem wówczas po prostu przestraszonym dzieckiem, które pozwoliło, aby strach zaczął rządzić moim życiem.