Uciekałem przed Bożym Miłosierdziem. Wolę nawet nie myśleć, do czego byłbym zdolny, gdybym uległ wtedy rozpaczy.
Po wyjściu ze szpitala, stopniowo odzyskiwałem zdrowie fizyczne, ale wypadek pozostał dla mnie traumą psychiczną i duchową na całe życie, starałem się więc najczęściej nie wracać do niego pamięcią. Mogę to porównać do źle zagojonej rany, zarośniętej blizną. Z pozoru wyglądało w porządku, a pod spodem wszystko ropiało i każde mocniejsze dotknięcie powodowało ból. Najgorsze było jednak to, że szybko zapomniałem o niewyspowiadanych grzechach, przez co naraziłem swoją duszę na wielkie niebezpieczeństwo. Z pozoru pod względem duchowym wszystko wróciło do normy. Generalnie nadal uważałem się za tzw. „praktykującego katolika” (przez większą część mojego życia Msza Święta co niedzielę, spowiedź św. i Komunia św. przynajmniej dwa razy w roku). Niestety, moja wiara była już bardzo letnia, niby wierzyłem w Boga, ale nie całkowicie Jemu ufałem, chodziłem na Mszę Świętą, ale mało co z niej wynosiłem, modliłem się, ale w pośpiechu, bez uwagi i byle jak, stopniowo coraz mniej i coraz rzadziej; chciałem czytać Pismo Święte, ale miałem duże problemy, żeby się do tego zmobilizować. Do spowiedzi chodziłem też bardziej ze strachu albo z przymusu, bo trzeba się wyspowiadać przed świętami, a nie dlatego, żeby spotkać się z Jezusem w konfesjonale, a potem w Komunii Św. i żyć w stanie łaski uświęcającej. Teraz już wiem, że działo się tak dlatego, że liczyłem tylko na własne siły i myślałem, że zbawię się samemu, że moje dobre uczynki przeważą zło, które uczyniłem.
W takim stanie pozostawałem przez ponad 20 lat i z każdym rokiem było coraz gorzej. Nie chcę tu opowiadać wszystkiego o sobie, ale generalnie podsumowując ten okres swojego życia, widzę jak wiele spraw oddalało mnie od Boga i uniemożliwiało rozwijanie wiary. Pycha, egoizm, nieposłuszeństwo niszczyły mnie wewnętrznie, ale także sprawiły, że po drodze zraniłem sporo osób. Było we mnie bardzo dużo złości względem bliźnich (brak przebaczenia innym za krzywdy, nawet wówczas, gdy chodziło o drobnostki sprzed wielu lat). Ponadto przez połowę mojego życia byłem uwikłany w pornografię, onanizm, uzależnienie od komputera i gier komputerowych (na początku rozwijających i spokojnych, później coraz brutalniejszych, a nawet z elementami okultyzmu, co jeszcze kilka lat temu było dla mnie nie do pomyślenia). Miałem również myśli samobójcze, szczególnie natarczywe myśli atakującymi sacrum (objawiające się głównie w modlitwie lub podczas Mszy Świętej przekleństwami wobec Najświętszej Maryi Panny oraz Najświętszego Sakramentu), a także nagłe, przelotne uczucie gniewu i nienawiści wobec bliskich lub osób, z którymi naprawdę nie miałem żadnych sporów lub kłótni. To wszystko towarzyszyło mi już od czasu, gdy byłem nastolatkiem. W końcu odstawiłem Pana Boga na bardzo daleki plan i sięgałem coraz bardziej duchowego dna. Taki był efekt świętokradzkich spowiedzi, Komunii Świętych, ucieczki przed Bożym Miłosierdziem i zniewolenia przez zło. Ten okres mogę podsumować cytatem z 1 Listu do Koryntian: „Ilekroć bowiem spożywacie ten chleb albo pijecie kielich, śmierć Pańską głosicie, aż przyjdzie. Dlatego też kto spożywa chleb lub pije kielich Pański niegodnie, winny będzie Ciała i Krwi Pańskiej. Niech przeto człowiek baczy na siebie samego, spożywając ten chleb i pijąc z tego kielicha. Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie], wyrok sobie spożywa i pije. Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło.” 1 Kor, 11, 26-30
Dlaczego jeszcze żyję?
Odpowiedź wydaje się prosta, bo Bóg tego chciał. W Piśmie Świętym jest taki fragment „Nie chcę śmierci grzesznika, lecz pragnę, aby się nawrócił i miał życie.” Ez 33, 11. Z dzisiejszej perspektywy jestem pewien w stu procentach prawdziwości tych słów. Pan Bóg w ciągu całego mojego życia ani na chwilę mnie nie zostawił, mimo że to ja coraz bardziej się od Niego oddalałem, wybierając życie w grzechu. Cały czas szukał drogi do mnie, aby mnie z wyrwać z tego bagna i wielokrotnie dawał mi okazje do nawrócenia, jednak nigdy nie naruszał mojej wolnej woli. Oto kilka przykładów:
- gdy grzeszyłem przeciwko czystości pornografią czy onanizmem, słyszałem głos wewnętrzny/wyrzuty sumienia – „Co robisz? Co powiedziałaby Twoja rodzina, gdyby ciebie teraz widziała? Zasmucasz swojego Anioła Stróża”. Niestety zamiast opamiętania wybierałem najczęściej grzech.
- gdy modliłem się w kościele do Jezusa ukrytego w tabernakulum, pojawiał się w moim sercu głos: „Nie każdy, który Mi mówi: »Panie, Panie!«, wejdzie do królestwa niebieskiego”. Bardzo dziwiłem się wówczas tym słowom, które budziły we mnie niepokój, ale moje serce nie chciało się zmienić.
- przychodziły czasem do mnie chwile refleksji, gdy zastanawiałem się nad wiecznością oraz jaki los czeka mnie po śmierci. Zawsze odczuwałem wtedy duży strach i nie byłem w stanie zbyt długo o tym myśleć, bo czułem jakąś barierę w głowie. Nie myślałem o Niebie jako miejscu stałego obcowania z Bogiem, pełnym radości, miłości, dobra. Intuicyjnie czułem, że życie jakie prowadziłem, grozi raczej potępieniem, ale oszukiwałem się, że przecież nie jestem taki zły, inni grzeszą bardziej niż ja, co najwyżej zasługuję na czyściec, a na Sądzie moje dobre uczynki przeważą nad grzechami.
- wierzący rodzice, którzy starali się dbać o mój rozwój duchowy i abym był zawsze blisko Boga. Pamiętam jak zaproponowali całej naszej rodzinie pieszą pielgrzymkę do Częstochowy, na którą udaliśmy się, gdy miałem kilkanaście lat. Niestety osobiście nie chciałem na nią iść, woląc ten czas spędzić przed komputerem. Uważając, że jestem przymuszony, zmarnowałem wiele owoców tej pielgrzymki, przez większą część czasu gniewając się na rodziców i cały świat, że muszę robić to, co mi się nie podoba.
- Bóg wielokrotnie ratował mnie i moich bliskich z opresji, zagrażających nawet życiu np. wtedy, gdy z żoną podczas jazdy małym samochodem osobowym cudem nie zostaliśmy rozjechani przez rozpędzonego tira, co skończyłoby się dla nas tragicznie.
- „Dzienniczek” św. Faustyny, który odegrał w życiu mojej rodziny ważną rolę, bo każdy z bliskich, kto się z nim zetknął, przeżywał radykalne, a często bolesne nawrócenie, które kończyło się całkowitym przewartościowaniem życia. Sam odczuwałem lęk przed tą książką, widząc jak wielkie zmiany wprowadza w życie bliskich mi osób, co według mnie ocierało się nawet „o szaleństwo”. Postanowiłem, że nie chcę skończyć jak oni i nie będę czytał tej dziwnej książki.
- „Jak trwoga to do Boga”, w ciężkich chwilach mojego życia zwracałem się zawsze do Boga, licząc na pomoc i nie było sytuacji, abym nie został wysłuchany, oczywiście jeżeli to o co prosiłem, było dla mnie dobre. Niestety moja relacja z Bogiem była niewdzięczna i roszczeniowa. Modliłem się głównie wtedy, gdy czegoś chciałem, a za mało dziękowałem oraz obiecywałem, że będę lepszym człowiekiem i chrześcijaninem, ale szybko zapominałem o złożonych obietnicach.
- Robiąc rachunek sumienia przed spowiedzią często słyszałem głos wewnętrzny, przypominający mi o wypadku i wzywający do zastanowienia się nad tym, co było przed nim. Ponieważ jednak myślenie o tym traktowałem jako traumę, więc bardzo szybko wyrzucałem ten głos z głowy. Do grzechu bluźnierstwa nie chciałem się przyznać sam przed sobą, a tym bardziej go wyznać, zasłaniając się niepamięcią, albo że wszelkie ewentualne zło odpokutowałem tym wypadkiem.
Jak widać ciągle uciekałem przed Bożym Miłosierdziem, a trwało to ponad 20 lat.
Nawrócenie
Moje prawdziwe nawrócenie do Boga miało miejsce na przełomie 2014 i 2015 roku, jednak droga do niego była długa, kręta i pełna niezwykłych przypadków. Z dzisiejszej perspektywy wiem jednak, że w naszym życiu nic nie dzieje się przypadkowo, gdyż każde dobro jest efektem działania Bożej Opatrzności.
Poważne zmiany w moim życiu nastąpiły już w 2010 r., kiedy poślubiłem moją żonę. To że w ogóle ją poznałem, jest prawdziwym cudem i znakiem, że Bóg nigdy mnie nie opuścił. Przez większość życia byłem osobą samotną i zamkniętą w sobie, rozpaczliwie szukającą miłości. Bez większego powodzenia. Zmęczony szukaniem na własną rękę, zwróciłem się w końcu do Boga i w wytrwałej, codziennej modlitwie prosiłem o znalezienie dobrej, kochającej żony. Bóg nie tylko znalazł dla mnie osobę z cechami charakteru, o które prosiłem, ale dał mi o wiele więcej, niż mogłem sobie wymarzyć. Niestety z powodu mojego uwikłania w grzech nie potrafiłem docenić tego, co otrzymałem. Chociaż z pozoru wszystko się układało - miałem pracę, kochającą rodzinę, w sercu czułem jednak lęk i duchową pustkę. Praca i ludzie, z którymi się spotykałem coraz bardziej mnie denerwowali, a relacja z żoną była podkopywana przez uwikłanie w pornografię. Coraz bardziej czułem, że tak dłużej żyć się nie da, że trzeba coś zdecydowanie zmienić. Z pomocą przyszła mi koleżanka z pracy, z którą często rozmawialiśmy o życiu i wierze. Widząc, że coraz bardziej męczę się w pracy, w której pogarszała się atmosfera, podsunęła mi myśl, żebym zwrócił się o pomoc do św. Józefa i napisał do niego list (dała do przeczytania ciekawy artykuł z „Niedzieli”, w którym było kilka świadectw konkretnego działania tego świętego w życiu ludzi). Początkowo potraktowałem to jako ciekawostkę, lecz po pewnym czasie stwierdziłem, że nie mam nic do stracenia.
W lutym 2012 r. napisałem list do św. Józefa z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy, w której będzie lepsza atmosfera niż dotychczas, martwiłem się też o sprawy materialne i zapewnienie bytu mojej rodzinie. List włożyłem do Pisma Świętego wraz z obrazkiem św. Józefa i o nim zapomniałem. Tymczasem dość szybko znalazłem pracę z lepszymi warunkami niż poprzednio, jednak niestety była ona tylko sezonowa. Po kilku miesiącach stałem się bezrobotnym. Tracąc wiarę w interwencję Opatrzności, postanowiłem zaryzykować i w lutym 2013 r. wyjechałem do pracy do Wielkiej Brytanii, a po dwóch miesiącach ściągnąłem do siebie żonę. Bardzo szybko znaleźliśmy zatrudnienie i materialnie zaczęło nam się nieźle powodzić. Oczywiście sukcesy w tej dziedzinie przypisałem sobie, a nie pomocy „z góry”. Jednak w życiu duchowym nadal źle się układało. Miał rację Św. Augustyn, pisząc: „Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Bogu”.
Bóg ciągle robił jednak wszystko, żebym wreszcie do Niego wrócił i nie poszedł na zatracenie. Posyłał na moją drogę ludzi, którzy, jestem tego pewien, wypełniali Jego wolę. Bardzo dużo zawdzięczam rodzinie i przyjaciołom z Polski, którzy martwili się, abyśmy nie zagubili się na emigracji. Rodzice przekazali nam poświęconą pasyjkę i motywowali nas do codziennej modlitwy, upominali nas również, abyśmy nie odchodzili od Boga, byli wierni praktykom religijnym, odmawiali różaniec i uważali na siebie. Znajoma z byłej pracy, o której już wspominałem, przywiozła nam natomiast z pielgrzymki do Wilna obrazek z wizerunkiem Jezusa Miłosiernego, z napisem „Jezu Ufam Tobie” i koronką do Miłosierdzia Bożego na odwrocie. My przyjmowaliśmy grzecznie ich rady i prezenty, ale sądziliśmy, że nie będą nam potrzebne, bo damy sobie sami świetnie radę. Jakże się myliliśmy…
Tymczasem Bóg interweniował bezpośrednio w moim życiu. Miało to miejsce w niewielkim kościele parafialnym w Anglii. Pamiętam, że poszedłem do niego, aby się wyspowiadać przed świętami. Udałem się do niej jak zwykle nieprzygotowany, tj. po szybkim rachunku sumienia, w którym „przypomniałem” sobie swoje grzechy, unikając jednak głębszego zastanowienia się nad przeszłością. Stojąc przed konfesjonałem przeżyłem coś dziwnego, co trudno opisać. Obudziło się długo tłumione sumienie, które upominało mnie, że muszę przestać szukać wymówek, zasłaniać się niepamięcią i powinienem wyznać wreszcie grzech bluźnierstwa, który miał miejsce przed wypadkiem. Nie było możliwości dyskusji, wiedziałem, że to wewnętrzne natchnienie pochodziło od Boga i że muszę wybrać: albo prawda i pójście za Nim, albo wybór kłamstwa i zła, wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami, oraz koniec z pozorami „bycia dobrym chrześcijaninem”.