Uciekałem przed Bożym Miłosierdziem. Wolę nawet nie myśleć, do czego byłbym zdolny, gdybym uległ wtedy rozpaczy.
Zaczął się przełomowy, ale jednocześnie bardzo bolesny i ciemny okres mojego nawrócenia. Z perspektywy czasu widzę jednak, że był on konieczny, abym przemyślał i zrozumiał wiele spraw. Traktuję to jako cenne doświadczenie, choć jednocześnie nie chciałbym go już powtarzać. Straciłem bowiem wówczas praktycznie całą nadzieję na ratunek, uważałem, że jestem już potępiony i moje dalsze starania w powrocie do Boga nie mają już sensu, bo On mi już tego nie przebaczy. Szatan robił wszystko, by mnie utwierdzić w tym przekonaniu, zniechęcając do dalszej modlitwy i chodzenia do kościoła, podsuwał mi również myśli o samobójstwie i to prawdziwy cud, że tego wtedy nie zrobiłem. Z wielkim trudem wykonywałem swoje codzienne obowiązki i z lękiem wychodziłem z domu. Oparciem w tym czasie była dla mnie rodzina i przyjaciele, którzy widząc, że coś jest ze mną nie tak, mocno się za mnie modlili. Jednocześnie Bóg przez różne wydarzenia i okoliczności pokazywał mi, że nic nie jest jeszcze stracone i dawał mi nadzieję. Pamiętam, jak raz wróciłem zdołowany z pracy do domu i natrafiłem na stole na rozłożone czasopismo religijne, które czytała wcześniej moja żona. Nie wiem już dokładnie, czego dotyczył artykuł, ale zwróciłem od razu uwagę na fragment z „Dzienniczka” Św. Faustyny:
„Gdy dusza ujrzy i pozna ciężkość swych grzechów, gdy się odsłoni przed jej oczyma duszy cała przepaść nędzy, w jakiej się pogrążyła, niech nie rozpacza, ale z ufnością niech się rzuci w ramiona Mojego miłosierdzia, jak dziecko w objęcia ukochanej matki. Dusze te mają pierwszeństwo do Mojego miłosierdzia. Powiedz, że żadna dusza, która wzywała miłosierdzia Mojego, nie zawiodła się ani nie doznała zawstydzenia” (Dz 1541).
Te słowa napełniły mnie wielką otuchą, choć nadal targały mną wątpliwości. Niedługo po tym udałem się do kościoła i modląc się przed Najświętszym Sakramentem zapytałem, co mam zrobić. Usłyszałem wtedy w moim wnętrzu mocny głos, który wypływał z tabernakulum ze słowami: „zrób rachunek i przyjdź”. Byłem zaskoczony tak konkretną odpowiedzią, ale po trochu nadal nie dowierzałem, dlatego kontynuowałem modlitwę z prośbą o pomoc. W tej samej chwili podeszła do mnie z drugiej części kościoła starsza kobieta (widywałem ją wcześniej w kościele, ale się nie znaliśmy) i powiedziała, że jak chcę iść do spowiedzi, to ksiądz czeka na mnie w konfesjonale. Nie poszedłem wtedy do niego, bo ksiądz ten był Anglikiem, a ja nie posługiwałem się tym językiem na tyle swobodnie, aby się wyspowiadać, jednak wiedziałem już, że Pan Jezus chce, żebym się z Nim spotkał w sakramencie pokuty i pojednania.
Zacząłem przygotowywać się na poważnie do spowiedzi generalnej, wypisując swoje grzechy na kartkach, aby nic mi nie umknęło, jednocześnie coraz bardziej obawiając się, jak ja to wszystko powiem. Najbardziej martwiłem się jednak tym, jak znajdę odpowiedniego spowiednika, który mnie wysłucha. Modliłem się o to żarliwie do Boga, a jednocześnie poszukiwałem na własną rękę w okolicznych parafiach. Rozwiązanie przyszło „przez przypadek”, choć po moim nawróceniu nie wierzę już w przypadki. W ogłoszeniach parafialnych angielskiej parafii znalazłem informację, że do sąsiedniej parafii przyjedzie ksiądz z Polski z odczytem o Bożym Miłosierdziu i Rycerstwie św. Michała Archanioła oraz z relikwiami św. Siostry Faustyny. W tym samym czasie mój tata miał kończyć Nowennę Pompejańską w mojej intencji. Potraktowałem to jako znak z Nieba i wiedziałem, że powinienem się tam znaleźć. Skontaktowałem się z tym księdzem i poprosiłem o pomoc oraz o spowiedź. Zgodził się. W dniu jego przyjazdu wziąłem dzień wolny w pracy i pojechałem do tego kościoła. W czasie spowiedzi starałem się wyznać wszystko, co ciążyło mi na sumieniu od tylu lat, posiłkując się kartkami, na których spisałem swoje winy. Ksiądz wysłuchał mnie, jednocześnie pytając o skrupulanctwo. Nie chcę wchodzić tu w szczegóły, bo to co powiedział, było bardzo osobiste, jednak trafił idealnie z nauką. Najważniejsze, że udzielił mi rozgrzeszenia ze wszystkich popełnionych w przeszłości grzechów i powiedział stanowczo, żebym już do tego nie wracał, bo Bóg mi przebaczył, a jeżeli od razu po tej spowiedzi umarłbym, to idę do Nieba. Pomodlił się również nade mną. Następnie spojrzał na zegarek i kazał zapamiętać tę godzinę i datę, bo wtedy narodziłem się na nowo. Był 23 stycznia 2015 r., godz. 18.15. Jako kolejny „przypadek” z tego dnia podam fakt, że po skończonej spowiedzi dołączyłem do żony w kościele, bo chcieliśmy jeszcze zostać na Mszy św. sprawowanej przez tego księdza. Żona usiadła w ławce w takim miejscu, że kiedy ja znalazłem się obok niej, to na wprost mnie na ścianie koło ołtarza zauważyłem duży obraz Jezusa Miłosiernego (w niewielkim, kościele na angielskiej prowincji), z którego Jezus patrzył na mnie z miłością, a ja odwzajemniałem to spojrzenie przez całą Mszę Św. Potem wróciliśmy z żoną do domu i faktycznie czułem się jak nowo narodzony, a żeby nie zapomnieć o tym wydarzeniu, zapisałem datę i godzinę spowiedzi na obrazku Jezusa Miłosiernego, który kilka lat wcześniej otrzymałem od koleżanki z jej pielgrzymki do Wilna.
Posłuszeństwo spowiednikowi okazało się kluczowe w walce ze skrupulanctwtem, bo zdarzały się mi jeszcze kilka razy silne pokusy związane z tym, czy dobrze się wtedy wyspowiadałem, ale za każdym razem przypominałem sobie tę datę i to, co ten ksiądz do mnie powiedział i nigdy już nie spowiadałem się z grzechów sprzed tego wydarzenia.
„Uwiodłeś mnie Panie, a ja dałem się uwieść” JR 20, 7
Po 23.01.2015 r. zaczął się dla mnie okres wielkiego duchowego wzrostu. Bóg zaczął w bardzo szybkim tempie zmieniać dużo w moim życiu, a ja czułem się jak na ciągłych rekolekcjach. Nie piszę tego, aby się chwalić, bo mam świadomość tego, jaki byłem oraz do czego jestem zdolny, gdy liczę na własne siły i chcę żyć po swojemu. Pragnę jednak pokazać na kilku przykładach co może się stać, gdy zaczniemy ufać Bogu, słuchać wewnętrznych natchnień i współpracować z łaską:
- po pierwsze Bóg mnie kocha i pokazywał mi to wielokrotnie, szczególnie wtedy, gdy czułem się tego niegodny z powodu grzechów lub gdy coś nie szło po mojej myśli. Strach przed Bogiem zastąpiła zdrowa bojaźń oparta na szacunku i miłości. Ponadto przez różne okoliczności poznawałem, że chce On coraz bliższej relacji ze mną, jednocześnie niczego nie narzucając i szanując moją wolną wolę. Poczucie bycia ukochanym Dzieckiem Bożym nie może powodować wywyższania się, bo tak samo jak mnie, Bóg kocha też innych ludzi i my musimy kochać ich równie mocno, co oczywiście nie jest takie łatwe. Bardzo pomocna okazuje się w tym modlitwa św. Faustyny z „Dzienniczka”, z prośbą, aby moje oczy, usta, ręce były miłosierne, a także aby oddawać Jezusowi i Maryi całego siebie, aby mogli przez nas działać na inne osoby. Mam również coraz mocniejszą potrzebę, aby modlić się i błogosławić wszystkich napotkanych w swoim życiu ludzi. Zawierzam ich Najświętszemu Sercu Pana Jezusa i Niepokalanemu Sercu Najświętszej Maryi Panny, zanurzając też wszystkich i wszystko w Najdroższej Krwi Jezusa.
- głód Boga, Eucharystii, Pisma Świętego. Od czasu nawrócenia stałem się monotematyczny. Tak naprawdę czuję, że czas, który nie jest poświęcony na spotkanie z Bogiem i poznawanie Go poprzez czytanie Pisma Świętego, uczestniczenie w Mszy św., adorację, modlitwę, słuchanie kazań, czytanie książek religijnych czy oglądanie stron internetowych i filmów pogłębiających wiarę jest w jakimś stopniu czasem straconym. Oczywiście w ciągu ostatnich paru lat miałem wzloty i upadki czyli okresy, kiedy codziennie czytałem Pismo Święte i chodziłem na Mszę Świętą, pochłaniałem też nowe religijne treści i ciągle mi było mało, a zdarzały się też okresy „oschłości”, kiedy ciężko mi było się zmobilizować do modlitwy i kontaktu z Bogiem. Wiem jednak, że każda taka chwila poświęcona Jemu, niezależnie od naszych obowiązków rodzinnych i zawodowych, procentuje i ma wielką wartość, o czym pewnie przekonamy się dopiero po śmierci.
- zmieniło się moje nastawienie do grzechu. Dawniej obawiałem się grzeszyć z powodu strachu przed piekłem, jako karą surowego Boga-sędziego, ale nie było to skuteczne, bo motywacji do bycia lepszym starczało mi na bardzo krótko, a po każdym upadku popadałem w zniechęcenie, unikałem spowiedzi, przez co grzeszyłem jeszcze bardziej. Obecnie patrzę na to inaczej. Przede wszystkim nie chcę grzeszyć z miłości do Boga, aby go nie obrażać i nie ranić. Na tej samej zasadzie nie chcę zdradzać żony dlatego, że nie chcę jej cierpienia, a nie ze strachu przed rozwodem. Pomaga mi w tym coraz częstsze rozważanie męki i śmierci Pana Jezusa, bo pokazuje mi to najdobitniej Jego miłość, a z drugiej strony straszną cenę i konsekwencje każdego mojego grzechu. Oczywiście jestem grzesznikiem i zdarza mi się niestety grzeszyć, ale wtedy nie odkładam już spowiedzi, tylko jak najszybciej idę do konfesjonału, aby być cały czas w stanie łaski uświęcającej, czyli w przyjaźni z Bogiem. Nawet jeśli nie popełnię grzechu ciężkiego, to i tak ważna jest systematyczna spowiedź, maksymalnie raz na miesiąc, ale ostatnio skłaniam się do częstszego przystępowania do tego sakramentu, wzorując się na świętych, którzy do tego zachęcali swoim przykładem (m.in. św. Ojciec Pio, św. Jan Paweł II). Ponadto co jakiś czas trzeba mocniej analizować swoje życie, czy jestem przywiązany do jakiegokolwiek grzechu, uzależnienia, czy wykazuję jakieś niezdrowe zainteresowanie czymś, co oddala od Boga. W moim przypadku była to całkowita rezygnacja z gier komputerowych, co było dla mnie bolesnym oraz kosztownym procesem, bo wyrzuciłem do kosza kilkaset płyt i usunąłem lub zmieniłem hasła do kont internetowych z grami, na które wydałem dużo pieniędzy i zmarnowałem okropnie wiele czasu. Nie żałuję, bo „Ku wolności wyswobodził nas Chrystus” (Ga 5, 1).
- być szczerym w relacjach z Bogiem. Przez większą część mojego życia miałem z tym problem, bo moje kontakty z Bogiem były bardzo oficjalne, pełne wyuczonych formułek i fałszywej pobożności. Po nawróceniu musiałem się szybko tego oduczyć. Nie chcę za dużo zdradzać z moich duchowych doświadczeń, ale podam jeden przykład. Pamiętam jak dzień po pamiętnym 23.01.2015 r. chciałem pójść na Mszę św. i przyjąć Komunię św. Byłem wtedy podekscytowany tym, że jestem w stanie łaski uświęcającej, dlatego myślałem, że już nie zgrzeszę, a przynajmniej nie w tym dniu. Bardzo chciałem być wówczas świętym, ale miałem nierealną wizję świętości, bo uważałem, że święci w ogóle nie grzeszą. W tym dniu popełniłem jednak grzech lekki, do którego nie chciałem się przyznać przed Bogiem, ani przed samym sobą, bo bałem się, że znowu nie będę mógł przystąpić do Komunii św. Ponadto byłem zły na siebie, że nie wytrwałem nawet jednego dnia bez grzechu. Pan Jezus pokazał mi wówczas, że bardziej zraniło Go moje wypieranie się tego, co się zdarzyło, niż ten grzech. Od tego czasu staram się za każde popełnione zło przepraszać od razu, bo świętym nie jest ten, co w ogóle nie grzeszy, ale ten kto m.in. ma świadomość swojej grzeszności i tego, że bez Boga nic nie może, dlatego ze skruchą wraca do Niego po każdym upadku. Od św. Faustyny nauczyłem się, że tak naprawdę jedyne co możemy Bogu oddać i co do nas należy, to nasza nędza. Przełom nastąpił również wtedy, gdy zrozumiałem, że trzeba się nauczyć rozmawiać z Bogiem o wszystkim, nawet o najintymniejszych sprawach, bo przecież On i tak zna nas lepiej, niż my sami, a taka rozmowa powoduje często duże zmiany w życiu. Staram się zachowywać jak małe dziecko, które z każdym problemem biegnie od razu do rodziców z prośbą o pomoc. A przecież my mamy najlepszego Ojca w Niebie, a także najlepszą matkę, Maryję.
- wierność natchnieniom wewnętrznym i chęć wypełnienia Woli Bożej w naszym życiu. Jeżeli staramy się pogłębiać relację z Bogiem, bardzo szybko pojawia się w nas chęć pełnienia Jego Woli. Jednak poznanie, czego Bóg od nas chce, nie jest zawsze takie łatwe. Dużo brakuje mi do mistyka i eksperta w tej dziedzinie, ale chciałem podzielić się tym, czego dotychczas się nauczyłem. Po pierwsze trzeba o to często prosić w modlitwie. Wiem też, że Bóg mówi do nas nieustannie poprzez wydarzenia, okoliczności, ludzi z naszego otoczenia (np. gdy kilka osób mówi nam to samo), oraz natchnienia wewnętrzne. Żeby jednak odczytać Jego głos, trzeba starać się o spokój wewnętrzny, skupienie i umiłowanie ciszy, bo w hałasie i codziennym zabieganiu łatwo przegapić to co istotne. Warto np. zwracać uwagę na pojawiające się nagle myśli, których sami nie inicjujemy. Nie należy ich ignorować, gdy np. dotyczą osób, które znamy. Zdarzało się, że po takich myślach dzwoniłem do takich osób i okazywało się, że właśnie w tym czasie potrzebowali rozmowy lub pomocy. Gdy te myśli nie dają mi spokoju, a bezpośredni kontakt jest niemożliwy, to modlę się za te osoby. Robię to również wtedy, gdy przypominają mi się zmarli. Bóg może mówić do nas także poprzez sny, jednak tutaj należy być ostrożnym, aby nie ulec złudzeniom inspirowanym przez naszą podświadomość lub działania złego. Na pewno nie wolno korzystać z senników, a wyjaśnienia najlepiej szukać na modlitwie. Zachęcam natomiast do jak największej koncentracji i traktowania na serio tego, co mówią do nas spowiednicy podczas spowiedzi, bo wielokrotnie przekonywałem się, że mówi przez nich Jezus. Ich słowa pouczenia i rozmowy przynosiły bowiem bardzo konkretne odpowiedzi na przeżywane właśnie trudności, wątpliwości, pomagały w zmaganiu się z grzechem i słabościami, oraz dawały cenne rady, jak postępować w życiu duchowym. Gdybym tylko umiał zawsze słuchać i postępować tak, jak wskazywali mi spowiednicy, to nie zmarnowałbym tak wiele czasu.
- przebaczenie sobie i innym za wyrządzone zło. Wielką barierą w moim rozwoju duchowym było to, że przez większość swojego życia byłem osobą pamiętliwą, niechętnie przebaczającą krzywdy i zranienia. Tak naprawdę do czasu mojego nawrócenia byłem w stanie wskazać wiele sytuacji, nawet z mojego wczesnego dzieciństwa, gdy ktoś zrobił mi coś złego. Wszystko zmieniło się, gdy Bóg zaczął zmiany również w tej dziedzinie mojego życia. Po doświadczeniu tak wielkiej miłości i miłosierdzia z Jego strony, po prostu nie byłem w stanie się już gniewać na tych, którzy mnie skrzywdzili. Niestety nie mogłem jednak poradzić sobie z tym, że gdy nawet w sercu szczerze przebaczałem, to złe wspomnienia wracały. Przełom nastąpił po odsłuchaniu pewnych rekolekcji, kiedy dowiedziałem się, gdzie robię błąd. Opierając się na swoich własnych chęciach, niewiele mogłem zdziałać, dlatego ważne jest, aby wszystko oddawać Jezusowi, by to on przemieniał serce i historię mojego życia. Teraz jeśli przypomina mi się coś złego, to modlę się w ten sposób: „W imię Jezusa przebaczam tej konkretnej osobie (wymieniam jej imię), za to że mnie skrzywdziła (można podać konkretne wydarzenie) i ja również proszę o przebaczenie za to, że tak długo się na nią gniewałem”. Dotyczy to nie tylko osób mi najbliższych, ale również przyjaciół, znajomych i kolegów ze szkoły, czy osób zmarłych. Dzięki tej modlitwie doświadczyłem wielu cudów np. po tym jak zostałem potrącony przez samochód, cierpiałem na bóle głowy, które dokuczały mi przez większość mojego życia. Prawie każdy taki ból kojarzył mi się z traumą wypadku, robiłem też z siebie cierpiętnika. Dopiero gdy Bóg pokazał mi, że tak naprawdę nigdy nie przebaczyłem kierowcy tego samochodu, wiele się zmieniło. Gdy pomodliłem się za niego tą modlitwą, poczułem się uwolniony od wielkiego ciężaru. Od tej pory zacząłem myśleć życzliwie o tej osobie, a wspomnienia o wypadku nie są już dla mnie problemem. Nawet bóle głowy stały się rzadsze, a gdy się zdarzają, to staram się nie marnować tego cierpienia, tylko ofiarować je za innych. Wierzę w to głęboko, że takie przebaczenie może też bardzo pomóc naszym zmarłym, którzy w jakiś sposób nam zawinili, szczególnie jeżeli towarzyszy temu szczera modlitwa.