Widziałem twarz diabła

Mam 34 lata. Opowiem Wam historię, którą przeżyłem. Historię, która opowiada o tym, że Bóg kocha i o tym, że zła nie można lekceważyć.

Był 10 grudnia 2014 roku. Przeglądałem Facebooka. Zauważyłem, że na mojej tablicy pojawił się wpis, na którym zostałem oznaczony. Bardzo się zdziwiłem. Było to zdjęcie z Jezusem wyciągającym dłoń topiącemu się człowiekowi. Był tam też podpis. Moją uwagę przyciągnął następujący fragment:

„Znam twoją nędzę, twoje zmagania, twoją słabość i choroby, twoje przygnębienia, i mimo to mówię ci: Daj mi twoje serce, kochaj Mnie będąc takim, jaki teraz jesteś! Jeśli będziesz czekać, aż staniesz się aniołem, by powierzyć się miłości, nigdy nie będziesz Mnie kochać. Nawet jeśli często popadasz w grzechy, nawet jeśli jesteś zbyt leniwy, aby coś w sobie zmienić - kochaj Mnie! Kochaj Mnie teraz, bez względu na stan, w jakim się znajdujesz, w zapale czy też w oschłości, w wierności czy w niewierności. Kochaj Mnie teraz. Pragnę miłości twego biednego serca.”

Pamiętam, że czytałem to wiele razy i nie potrafiłem doczytać do końca. Łzy mi tak rozmywały wzrok. Odpisałem tej osobie, że bardzo dziękuję, że dziś bardzo mi to pomogło. Potem odszedłem od komputera i mocno zapłakałem.

Po pewnym czasie odezwała się ta osoba. Powiedziała, że chciała oznaczyć kogoś innego, a nie mnie, ale teraz wie, że tak miało być. Nie ma pomyłek, zbiegów szczęścia, przypadków. Po prostu Bóg tak chciał. Zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że ona przeżywała podobne męki jak ja teraz. Że wie co ja teraz przeżywam, że powinienem się zacząć modlić, rozmawiać z Bogiem. Odpowiedziałem, że próbowałem, że każda moja rozmowa z Bogiem kończy się moim przygnębieniem. Użalaniem się nad sobą. Ona odpowiedziała, że to nie może być Bóg. Bóg kocha człowieka jakim by nie był. Bóg mi nie powie: jak trwoga, to do Boga. Powiedziała, że to musiał być szatan, który podawał się za Boga.

Wszystko zaczęło nabierać sensu. Przypomniałem sobie moje prawdziwe spotkanie z Bogiem. Było to na jednym z czuwań w kościele. Było to może z 15-19 lat temu. Modliłem się, żeby Bóg mną tak pokierował, żebym zauważył sens tego wszystkiego. Chęć bycia przy nim. Nie rozumiałem, jak można kochać Boga. Nie rozumiałem konieczności kochania go. Dlaczego mam się zmuszać, kochać go i wielbić? To przyświecało mojej modlitwie. Podczas czuwania były osoby, na które zstąpił Duch Św. Niektóre zaczęły się modlić w obcych językach, inne miały inne dary. Pamiętam, że niektórzy zaczęli płakać, inni zaczęli się śmiać. Poczułem niepokój przed czymś nieznanym. W trakcie czuwania była szansa podejść do „epicentrum”, pod samą Hostię i poprosić o modlitwę wstawienniczą. Znalazłem w sobie odwagę i zrobiłem tak. Wtedy podeszły do mnie osoby, którymi kierował Duch Święty, nałożyły na mnie ręce i zaczęły się modlić nade mną.  Najpierw skupiałem się nad ich modlitwą. Fascynowała mnie. Ich dobór słów, sposób w jaki się modlą, ta moc modlitwy, ta wiara. Rozpoznałem język niemiecki, angielski francuski, ale była też łacina i inne, których nie kojarzyłem zupełnie. Coś mi w sercu powiedziało, że powinienem się skupić na sobie, a nie na innych. Tak zrobiłem i się zaczęło. W sekundę poczułem wolność. Poczułem jakąś łaskę, rozluźnienie, duchowy spokój. Przestał istnieć jakikolwiek problem. Czułem się błogo. Wspaniale. Zebrało mi się na łzy. Ale takie oczyszczające łzy. Uczucie, radości, że Bóg mi odpowiedział, że mnie tu znalazł. Następnie jedna z tych osób natchniona Duchem Świętym otworzyła Pismo Święte i za sprawą natchnienia trafiła na fragment, który mi przeczytała, a który miał być specjalnie dla mnie. Dowiedziałem się, że jestem dla Boga jego słoneczkiem. Rozweselam go codziennie. Zawsze jak na mnie patrzy, to uśmiecha się. Płakałem jak dziecko. Nie mam pojęcia co to był za fragment i jak naprawdę brzmiał. Byłem tak przejęty, że nie słuchałem, jak mi mówiono, jaki fragment mi przeczytano. Jak przez mgłę pamiętam, że to chyba któryś z psalmów. Również nie kojarzę, jak to brzmiało w oryginale, ale ja tak to rozumiałem i interpretowałem. Poczułem się zauważonym. I to nie przez byle kogo. To takie uczucie jakbyś wybrał się na koncert swojego życiowego idola. Pojawiasz się na koncercie, ale jest miliardowy tłum, a ty gdzieś niewidoczny w tłumie. I widzisz jak twój idol schodzi ze sceny i idzie w Twoim kierunku. Mija wszystkich i podchodzi do Ciebie. Spośród tylu miliardów ludzi, widzi ciebie. I mówi, że wie o Twoim istnieniu. Zna Twoje imię. Mało tego, dowiadujesz się że, On jest ciągle przy tobie i  nigdy cię nie opuścił, nawet jeśli wydawało ci się, że jest inaczej.

Podczas rozmowy z ową osobą z Facebooka wszystko to sobie przypomniałem i wzruszyłem się. Dziwiłem się, dlaczego wcześniej tego nie zrozumiałem. Dlaczego wcześniej nie zauważyłem, że w moich późniejszych rozmowach z „Bogiem” coś się nie zgadzało? Czyżbym aż tak mocno miał klapki na oczach, że tego nie dostrzegałem? A może to zły tak zawładnął moim rozumem?

« 1 2 3 4 5 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI: