Mam 34 lata. Opowiem Wam historię, którą przeżyłem. Historię, która opowiada o tym, że Bóg kocha i o tym, że zła nie można lekceważyć.
Zacząłem szukać Boga. Modliłem się, wróciłem na msze święte. Złemu to się nie podobało. Robił wszystko, żebym zwątpił na nowo. Żebym się poddał. Wiedziałem, że zaczyna się wściekać. Niczego się nie bał. Kiedy zawodziły jego nawoływania, zaczął sprawiać, że zacząłem mylić się w modlitwach. Nie potrafiłem sobie przypomnieć niektórych modlitw. Na samym początku bałem się, że nawet nie zdołam sobie przypomnieć znaku krzyża świętego. Podczas odmawiania różańca, tzw. „zdrowasiek”, zdarzało się, że nie mogłem dokończyć żadnej „zdrowaśki”. Zaczynałem poprawnie, a potem zamiast tej modlitwy zacząłem gadać jakieś niestworzone rzeczy. Jakiś bełkot. Zdania, które nie miały żadnego sensu, a które nie były modlitwą. Podobnie było z uczęszczaniem do kościoła. W świątyni czułem się strasznie. Czułem jak bezwolnie napinają mi się mięśnie, przyspiesza tętno, mam zawroty głowy, stany bliskie omdlenia, gwałtowna senność. Nie potrafiłem zebrać myśli do kupy. Wszystko odchodziło jak tylko opuszczałem mury świątyni. Dodatkowo ten głos. Złośliwe komentarze nie opuszczały mnie. Nie pozwalały mi się cieszyć czynieniem dobra. Każdą chwilę szczęścia i radości, swoimi złośliwymi komentarzami zmieniał w koszmar. Komentarze zaczęły się nasilać. Mimo to, nie poddawałem się. Wszelkie inne „przeszkadzacze” powoli i stopniowo zaczęły zanikać. Zło jakby powoli odpuszczało. Zdarzały się jednak wciąż dziwne rzeczy. Czasem kątem oka widziałem żywe cienie poruszające się i uciekające przed moim spojrzeniem. Czasem coś pacnęło mnie w głowę kilka razy, innym razem będąc w pracy, na korytarzu słyszałem potajemną dyskusję dwóch mężczyzn. Ciekaw byłem, co oni knują. Nie rozumiałem słów, ale po tonie wypowiedzi i sposobie mówienia można było wywnioskować, że to jakiś spisek. Rozmawiali już dość długo. Może 10 minut, może więcej. W końcu nie wytrzymałem i wyszedłem na korytarz pod byle pretekstem i z ciekawości, żeby zobaczyć kto spiskuje. Korytarz był pusty. Nikogo nie było. Kiedy pojawiłem się w centrum skąd dobiegała rozmowa, ta szybko (niczym pędzący bez ładu balonik, z którego wystrzeliło powietrze nim napełnione) rozwiała się po przestrzeni i „uciekła”. Wiedziałem, że to, co chce mną kontrolować i czemu staram się wymknąć, zbiera ostatki sił, żeby zmusić mnie do zaprzestania tego, co robię. Zaprzestania mojego powrotu do Boga. Chciał, żebym znów czuł się jak wariat.
Podczas naszych rozmów z wcześniej wspomnianą przeze mnie osobą z Facebooka doszliśmy do potrzeby spowiedzi. Bardzo się tego bałem, ale chciałem się uwolnić. Nie chciałem, by ktoś za mnie myślał, oceniał sytuację i wydarzenia. Zwlekałem prawie cztery miesiące. Albo się bałem, albo on mi nie pozwalał. I tak to się ciągnęło. Zbliżała się Wielkanoc. Najważniejszy dzień dla chrześcijan. Tego dnia Jezus pokonał śmierć. Pokonał szatana. Razem z moją przyjaciółką z Facebooka doszliśmy do wniosku, że albo teraz, albo nigdy. Zacząłem się modlić o dobrego spowiednika oraz o to, żebym się sumiennie wyspowiadał i jak najlepiej się przygotował do tej spowiedzi. Do Świąt Wielkiej Nocy pozostały dwa tygodnie. Czas pędził nieubłaganie. Zacząłem czuć presję. Olbrzymią presję. Ciągle w głowie powtarzałem słowa: „teraz albo nigdy, teraz albo nigdy”, zaś zły w głowie podkreślał: NIGDY.
W niedzielę poszedłem na mszę św. Co chwilę powtarzałem: „proszę, daj mi siłę, proszę, wskaż mi księdza”. Przechodzili różni księża. Nie działo się nic. Nastała część mszy, kiedy rozdawano Ciało Chrystusa. W tym czasie do kościoła zaczęli wchodzić różni inni księżą w celu pomocy w rozdawaniu komunii. Pojawił się też ksiądz X. Wtedy mi serce zabiło szybciej. To było takie wrażenie, jak zakochanie się. Sławne motyle w żołądku. Wtedy też zaczął wściekać się zły. Wiedział, co chcę zrobić. Wiedział, że podejdę po mszy do księdza X i poproszę o spowiedź. Zaczął z pełnym opanowaniem oraz skrupulatnie, komentować zaistniałą sytuację i moje myśli. Powiedział, że ten cały mój teatrzyk jest mi niepotrzebny. Że niepotrzebnie robię tyle szumu wokół siebie. Czyż nie powinienem być skromny? A zachowuję się jak jakiś gwiazdor, któremu potrzebny jest specjalny ksiądz, specjalne pomieszczenie. Przecież ja boję się ludzi, a rzucam się z motyką na księżyc. I co on ten ksiądz? Myślisz, że nie ma swoich spraw? Że będzie specjalnie dla takiego zera, jak ty, marnował swój czas? Jeszcze cię wyśmieje. …Posłuchałem i poddałem się. Tamtego dnia zrezygnowałem.
Był wtorek. Ostatni przed Wielkim Tygodniem. Wróciłem z pracy. Cały dzień nie dawała mi spokoju myśl, że to już koniec. Nie chciałem, żeby to już był koniec. Nie miałem żadnego kontaktu do księdza X. Zacząłem przeglądać Internet w poszukiwaniu jakiegoś telefonu, e-maila. Nic takiego nie znalazłem. Potem powstała myśl, że mogę się skontaktować przez pewną osobę, która może mieć kontakt do księdza X. Jest to osoba bardzo mocno związana z Kościołem. Skontaktowałem się z nią przez Internet. Odpisał bardzo szybko. I już tego samego dnia miałem się spotkać z księdzem X.