Mam 34 lata. Opowiem Wam historię, którą przeżyłem. Historię, która opowiada o tym, że Bóg kocha i o tym, że zła nie można lekceważyć.
Pewnego razu leżałem sobie na łóżku i czytałem książkę. W pewnym momencie usłyszałem wyszeptane swoje imię. Jakby czyjeś niewidzialne usta prawie dotykały mojego ucha i szeptały moje imię. Przez kilka sekund leżałem w odrętwieniu z powodu szoku, jakiego doznałem. Potem się obróciłem, ale w domu nikogo nie było. Innym razem słyszałem też nie tylko szepty, ale i normalny monolog. Tzn. nie był on normalny, bo wydobywał się znikąd. Z głębi pustego pomieszczenia, w którym przebywałem. Nie potrafię powtórzyć tego, co słyszałem. Nie trzymało to się kupy. To był jakiś bełkot. Nie znałem znaczenia żadnego ze słów, które słyszałem. Jakby ktoś mówił w jakimś zupełnie mi obcym języku. Z dnia na dzień czułem się wyobcowany. Jak na początku chciałem zasięgnąć opinii kogokolwiek to potem ten pomysł wydawał się niebezpieczny. Nie chciałem komukolwiek o tym mówić w obawie przed tym, że zostanę uznany za wariata, schizofrenika, który słyszy głosy. Zacząłem odchodzić od ludzi. Nie czułem chęci obcowania z kimkolwiek. Bałem się ludzi. Niektórzy mnie drażnili, inni męczyli swoim byciem.
Potem poznałem swoją przyszłą żonę i zaczęło się na nowo. Tym razem to był wrzask. Wrzask, który siedział mi w głowie. Nieludzki wrzask. Skrzeczący. Zagłuszał moje myśli. Słał w stronę mojej przyszłej żony niesamowicie wulgarne i najbardziej wyszukane wiązanki przekleństw, jakie tylko można wymyślić. Bolało mnie to bardzo i jednocześnie niepokoiło. Bolało, bo kto by chciał słyszeć takie rzeczy o osobie, którą się bezgranicznie kocha. Niepokoiło, bo to siedziało w mojej głowie, ale nie było moimi myślami, a to przecież nie jest normalne.
Potem uczestniczyłem w pieszej pielgrzymce. Moja przyszła żona mnie tam „zaciągnęła”. Na pielgrzymce o wrzasku powiedziałem księdzu, który pomodlił się nade mną i razem ze mną. Uważnie mnie obserwował. Posłusznie wykonywałem jego polecenia modlitwy, znaku krzyża. Bez żadnego sprzeciwu. Spodziewałem się jakiejś niemocy i przyznam, że to mnie trochę zaskoczyło. Potem wrzaski zniknęły. Miałem mętlik w głowie. Nie wiedziałem co myśleć. Uważałem, że musiałem być w jakiś sposób opętany, bo wrzaski zniknęły po modlitwie, ale jednocześnie zaprzeczałem opętaniu, bo przecież niczemu nie sprzeciwiałem się. Wiec jak to? Jak zło mogło się nie sprzeciwiać? Nie walczyło o mnie? Ot tak sobie ustąpiło?
Potem przestałem o tym myśleć, czego finałem było to, że jakiekolwiek wytłumaczenie tego całego zajścia przestało mnie obchodzić. Przestałem zupełnie się modlić. Przestałem chodzić do kościoła. Nie czułem Boga. Nie czułem chęci walczenia o Boga. Zacząłem się wstydzić swojej wiary. Żyłem z dnia na dzień, powoli popadając w depresję. Zabrakło celu w życiu. Czego się nie łapałem, nudziło mnie, nie miało sensu, szybko stawało się nieważnym. Przychodziłem z pracy do domu, z domu do pracy. Życie stawało się nudne. Nie miało celu. Traciło sens. Wszystko, co robiłem, traciło sens. Cały czas byłem zmęczony. Zmęczony niczym. Zmęczony byciem nikim. Żona o mnie się martwiła. Stałem się niesamowitym pesymistą. Ciągle gadałem z nią o smutnych rzeczach i dobijających sprawach. Wiedziałem, że męczy ją to ogromnie, że męczy się ze mną. Tak ją kochałem, że bardzo żałowałem, że mnie wybrała, że zniszczę jej marzenia o pięknym życiu. Widziałem jej smutną twarz za każdym razem. Chodziłem jak zbity pies.
Wtedy też doszedł kolejny problem. Wrócił głos w mojej głowie. Nie był to już wrzask, ale bardzo opanowany, czasem bardzo wulgarny komentarz do wszystkiego, co mnie otaczało, co robiłem, na co patrzyłem. Opisywał on ludzi, wydarzenia, czyny, miejsca, sytuacje. Komentował wszystko z bardzo złej strony. Jakby chciał wszystko i wszystkich oczernić w moich oczach. Źle się odnosił do wszystkiego i kibicował mi we wszystkim, co nie było dobre. Próbowałem z nim rozmawiać. Bez rezultatów. Był za mądry.
Przypomniałem sobie wtedy o Bogu. Pomyślałem, że warto do Niego się zwrócić. Jako ostatnia deska ratunku. Każdy spacer z psem wykorzystywałem, żeby porozmawiać z Bogiem. Jednakże każda rozmowa kończyła się tak samo: wielką depresją. Jakby samobiczowaniem się. Bóg stwierdzał, że sam sobie jestem winny. Że jak trwoga, to do Boga. Poddałem się. Żyłem dalej w smutku i w depresji. Bałem się śmiertelnie, że pewnego dnia najdzie mnie bardzo niebezpieczna myśl, żeby z tym wszystkim skończyć. Skoro sam Bóg o mnie zapomniał, to kto pozostał?