- Stwierdziłem: skoro życie z alkoholem, z narkotykami, z kobietami, ze spełnionymi marzeniami nie dało mi satysfakcji, to jeszcze jednej rzecz nie zrobiłem: nie spróbowałem drogi z Bogiem - mówił Krzysztof Sowiński na Złotych Łanach.
Gimnazjum upłynęło pod znakiem uzależnienia od komputera i gier komputerowych. - Mam problem z umiarem, więc potrafiłem grać nawet 40 godzin bez przerwy. Miałem też problem z umiarem w jedzeniu i piciu. Od pierwszej klasy gimnazjum mieszkałem sam, bo mama wyjechała na emigrację do Włoch. Miałem jeszcze więcej swobody. Moje codzienne menu to była pizza, zupki chińskie i pepsi. Kiedy byłem w liceum i w Skierniewicach otworzyli pierwszy kebab, uzależniłem się nawet od kebaba. Roztyłem się. Przy wzroście metr siedemdziesiąt, ważyłem prawie sto kilogramów. Nie trenowałem, nie uprawiałem żadnych sportów. Kiedy graliśmy w piłkę, gruby zawsze szedł na bramkę. Nie umiałem bronić. Widziałem siebie jako ofermę pod względem fizycznym. Byłem cwaniak i nie dałem sobie w kaszę dmuchać, ale nie umiałem się bić, więc zawsze dostawałem wciry.
Jak zaznaczył Krzysiek, to wszystko pogłębiało kompleksy, zranienia, których doświadczał od początku swojego życia. - W tej historii moim głównym problemem tak naprawdę nie był grzech, ale brak miłości - brak poczucia, że jestem kochany i brak poczucia, że mogę kochać. Nie potrafiłem wejść w żadną relację damsko-męską, bo nie potrafiłem pokochać najpierw siebie - wyznał.
Kiedy Krzysiek był w liceum, "moment kebabożercy nagle został ucięty przez to, że poznałem dziewczynę, która się mną szczerze zainteresowała". Ale w swoich oczach był ohydnym grubasem. - Byłem uzależniony od pornografii, a tam ludzie są przedstawiani w nienormalnych proporcjach, że tak powiem. I myślałem, że jeśli człowiek nie jest idealny pod względem cielesnym, to jest ohydny. Powiedziałem sobie wtedy: taki paskudny nie zasługuję na miłość. Muszę na nią zapracować. Bo to miałem wbite do głowy od zawsze - żeby coś dostać, trzeba na to zasłużyć. Nie ma nic za darmo.
Brak umiaru znowu dał znać o sobie - zaczął co rano chodzić na basen. Przez pół roku schudł
Modlitwa uwielbienia w złotołańskim kościele św. Józefa
Urszula Rogólska /Foto Gość
Od osiemnastki zaczęło się imprezowanie w klubach. W czasach licealnych - dwa razy w tygodniu, studenckich - sześć. - Wtedy też znów bez umiaru rzuciłem się na siłownię, sporty walki - dwa lata trenowałem MMA, kilkanaście treningów tygodniowo. Wieczorami - impreza. Wszystko kręciło się wokół przyjemności. Potrzebowałem cały czas bodźców. Nie miałem czasu, żeby się nad sobą zastanowić. Na studiach przestałem trenować, zachwyciłem się studenckim life style’em: non stop picie, ćpanie. Nigdy nie potrafiłem trwać w ciszy. Bałem się tego, co było we mnie. Bo kiedy było cicho, przychodziła depresja, destrukcyjne myśli samobójcze. Wypełniałem życie muzyką, żeby nie myśleć, nie słyszeć.