- Stwierdziłem: skoro życie z alkoholem, z narkotykami, z kobietami, ze spełnionymi marzeniami nie dało mi satysfakcji, to jeszcze jednej rzecz nie zrobiłem: nie spróbowałem drogi z Bogiem - mówił Krzysztof Sowiński na Złotych Łanach.
Młodzi przybyli na Złote Łany z różnych parafii diecezji
Urszula Rogólska /Foto Gość
Daj sobie spokój z tym Bogiem
Krzysiek podkreślał, że od zawsze był człowiekiem wierzącym, ale jego wiara była martwa. - To była podróba wiary - mówił, opowiadając, że kiedy katechetka zapytała, kto wierzy w Jezusa, wstał jako pierwszy, a niedługo potem, kiedy go upomniała, "naszczekał na nią przy całej klasie". - Taki byłem wielki wierzący. Hipokryta.
Kontynuując, Krzysiek wspominał: - Nieraz wracałem z imprezy, gdzie się upodliłem. Wszystkich namawiałem do zła. Kobiety traktowałem tak, jak się kobiet traktować nie powinno. Bardzo źle… Przyszedł moment, kiedy popatrzyłem na swoje życie, które było wypełnione imprezami, jakimiś sukcesami, ambicjami - bo wyznaczałem sobie cele i je realizowałem - i zobaczyłem, że nic nie daje mi satysfakcji; że ciągle jestem pusty, ciągle jestem spragniony.
Zacząłem więcej myśleć o Bogu. Czytałem różne rzeczy, wszystkie możliwe spiskowe teorie - o końcu świata: że szatan nas wszystkich zamorduje. Mój strach przed śmiercią wzrastał każdego dnia.
Stwierdziłem - skoro życie z alkoholem, z narkotykami, z ludźmi, z kobietami, ze spełnionymi marzeniami nie dało mi satysfakcji, to jeszcze jednej rzecz nie zrobiłem: nie spróbowałem drogi z Bogiem. Wszyscy, którym o tym mówiłem, kwitowali krótko: "Daj sobie spokój z tym Bogiem. Nie będziesz mógł robić tego, co jest fajne, będziesz miał życie usłane cierpieniem". I to utwierdzało obraz Boga, jaki miałem w sercu. Ja widziałem Boga tak jak swoich rodziców - jak tych, którzy mi mówili, że powinienem starać się bardziej, że nigdy nie jest wystarczające dobre to, co robię. I myślałem, że żeby przyjść do Boga, muszę być doskonały, muszę być święty.