Wstałem z wersalki i poszedłem do kuchni, aby poszukać sznurka, paska, może odkręcić gaz, wiedziałem, że nie chcę żyć. Było około godz. 23. W drodze z pokoju do kuchni zrobiłem kilka kroków. I nagle…
Potężny ocean Miłości, ogarniający duszę moją i wlewający się do niej. Światłość niepojęta, wszędzie, biała, tak ogromna, że powinna razić, a nie razi, parzyć, a nie jest mi wcale gorąco. Jest mi tak dobrze. W życiu nie było mi tak dobrze.
Wiedziałem już. Moja dusza wiedziała (mimo, że byłem przed sekundą pijany, dusza moja była trzeźwa).
To Ty jesteś, Jezu (stwierdzenie ze zdziwieniem). Istniejesz naprawdę (pewność, radość). Myślałem, że Ciebie nie ma, może żyłeś kiedyś, ale nie dziś. Nie wierzyłem w Twoje istnienie tu i teraz, wiesz przecież. Już dusza moja wie i pragnie poznawać Ciebie w każdej sekundzie więcej i więcej, chcę o Tobie wiedzieć jak najwięcej, być jak najbliżej Ciebie, w Tobie, poznawać Ciebie.
Tu padły słowa, których nie zapomnę do końca życia i jeszcze dłużej. Jezus (słowa): Kocham Cię (ciepły męski spokojny głos).
Wielka fala miłości. Poznałem ogrom miłości Boga do mnie. Miłość zalała całą moją duszę. Rozpłakałem się. Łzy nie chcą przestać płynąć, wylewają się ze mnie strumieniami (to nie był zwykły płacz, ale rzeki łez). Jezus dał mi zobaczyć swoją duszę. - Widzę, stojąc przed Tobą, Jezu, jak nędzna jest dusza moja, mała, czarna, skulona, jakby mokra, spleśniała, cuchnąca szmata, którą nawet dotknąć przez rękawiczkę bym się brzydził - powiedziałem.
Zapytałem: - Mnie? Za co mnie możesz kochać? Nędzny, marny jestem, Ty wiesz, jaki jestem. Nie jestem godzien Twojej Miłości.Nie jestem godzien kochania.
Poczułem uderzenie - strumień miłości bezinteresownej, pełnej akceptacji, bezwarunkowej, za nic, od zawsze i na zawsze. Zobaczyłem małe nierozerwalne strumienie (miłości, opieki) wychodzące ze światła Jezusa do każdego człowieka i poczułem, że Bóg sam opiekuje się każdym człowiekiem i każdego bezgranicznie zna i kocha. Po odczuciu bezwarunkowej wielkiej miłości, moje nastawienie do mojej osoby się zmieniło.
- Skoro jesteś i mnie kochasz tak wielką miłością i jest mi tak dobrze z Tobą... to ja już nie chcę sam, sobie odbierać życia, nie ma już we mnie takiej woli (jakby nigdy nie było), ale chcę być z Tobą na zawsze, zawsze przy Tobie, zabierz mnie ze sobą.
Już wiedziałem, że On jest, jest Miłością i najlepiej przecież się zajmie moją rodziną, nie odczuwałem żadnego lęku, żalu, że zostawię bliskich na ziemi. Wręcz przeciwnie, cieszyłem się, że Bóg się o nich zatroszczy w najlepszy dla nich sposób. Była chęć odejścia, ale motyw był już inny, nie chciałem odchodzić z tego świata, bo mi tak źle, ale chciałem odejść, bo jest mi tak dobrze z Jezusem. A może nie tyle odejść z tego świata, co wrócić do Ojca, do domu. Bo tam jest mój dom, moje miejsce. Nie jestem z tego świata.
Jezus (myśl do mojej duszy. Z Bogiem można rozmawiać bez słów): - Znajdziesz mnie w Kościele i w Moim Słowie, nie zostawię Cię sierotą, jestem zawsze przy tobie. Teraz wiesz, że Ja jestem zawsze przy tobie i zawsze cię kochałem, kocham i będę kochał.
- Ale w kościele mam Cię szukać? - zapytałem. - Ci księża są tacy... no wiesz, jacy... nie lubię ich, denerwują mnie, zawiodłem się na nich.
Jezus: Choćby wszyscy kapłani na świecie Cię zawiedli, wiedz, że Ja Jestem Najwyższym Kapłanem, a Ja nigdy nie zawodzę. Za kapłanów się módl, bo są ukochanymi duszami Moimi. Wiedz, że mają dwa razy więcej pokus niż Ty.
- Panie widzę swoją duszę i wiem jaka jest. Ale stojąc przed Tobą w Oceanie Twojego Pokoju, Miłości i Światła, ja, nędznik, kocham Cię i chcę być z Tobą na wieki. Prowadź mnie do siebie, do wieczności z Tobą. Nie puszczę Ciebie, będę się trzymał… Twojej nogi. Jakbyś chciał pójść gdzieś beze mnie, nie puszczę Cię, choćby cierpienia moje na ziemi były ogromne, muszę być zawsze z Tobą na wieki, muszę, chcę, pragnę.
Jezus nie powiedział mi, że mnie nie zabierze, ale dał mi odczuć, jaki będzie mój największy smutek zaraz przed wejściem do nieba. Poczułem, że będzie to smutek powodowany tym, że tak mało istnień ludzkich doprowadziłem do Boga i na tak mało zaistnień ludzi, dzieci, na tym świecie wyraziłem zgodę. Że moja radość nie będzie pełna, jeśli w niebie nie znajdzie się więcej dusz, które mógłbym przyprowadzić do Pana. Radość nie jest pełna, jeśli nie mamy się nią z kim podzielić. Chciałem, aby jak najwięcej dusz cieszyło się ze mną pobytem w niebie.
Spotkanie się zakończyło tak nagle, jak się rozpoczęło. Nie wiem, ile trwało, może sekundę, może dwie godziny. Podczas przyjścia Jezusa - wiem, to dziwne - ale nie było czasu.
(Po półtora roku urodził mi się syn.)
Następnego dnia rano, gdy wyszedłem na ulicę, patrzyłem na twarze ludzi. Próbowałem w ich spojrzeniach dostrzec informacje, że do nich też przyszedł kiedyś Jezus, bo przecież nie jestem wyjątkowy, skoro był i u mnie, to i u nich na pewno też. Miałem przekonanie, że do nich też przychodzi, tylko nie mówią o tym fakcie. Chciałem krzyczeć na ulicy z radości, że Jezus jest. Lecz odwagi mi zabrakło.
Wahadełko, które miałem z czasów młodzieńczych, wyrzuciłem do kanału ściekowego, czułem że tam jego miejsce. Zacząłem nosić krzyż na piersi, chodzić do kościoła w niedziele i niekiedy w dni powszednie, szukać Jezusa, szukać rozmowy z Nim, tyle chciałem, żeby mi powiedział, wyjaśnił. Z wielkim strachem poszedłem do spowiedzi, ale była ona bardzo krótka i płytka. O wizycie Jezusa w moim domu i duszy kapłanowi nawet nie wspomniałem. Znowu strach, że uzna mnie za wariata.