Czy jestem zobowiązany bardziej do troski o rodaka, który jest w niewielkiej potrzebie niż o cudzoziemca, który jest w wielkiej potrzebie?
03.02.2025 12:05 GOSC.PL
W ostatnich dniach szerokim echem odbiła się wypowiedź wiceprezydenta USA J. D. Vance’a, który w rozmowie o polityce migracyjnej i aktualnej akcji deportacyjnej odwołał się do katolickiej zasady ordo caritatis, opisanej przez św. Tomasza z Akwinu. Opinia ta spotkała się z dużym uznaniem części katolickiej opinii publicznej, która w nowych władzach USA widzi nadzieję na przywrócenie w globalnej przestrzeni publicznej tradycyjnych, chrześcijańskich wartości. Sam Donald Trump jest przez niektórych postrzegany jako nadzieja na powrót do katolickiej normalności.
Nie podzielam ani tego optymizmu, ani w ogóle tego sposobu myślenia. Nawet więcej, targają mną spore obawy, że Donald Trump do spółki z J. D. Vance’em wzmocnią i przyśpieszą proces „altrightyzacji” chrześcijaństwa, czyniąc z niego religię narodowo-polityczną. Zresztą, podobne nurty da się zaobserwować także nad Wisłą. Wspomniana zasada „porządku miłowania”, a dokładniej jej określona interpretacja, stanowi jedną z głównych osi takiej wizji chrześcijaństwa. W dużym uproszczeniu, jeśli dobrze to odczytuję, wspólnota narodowa jest przedłużeniem wspólnoty rodzinnej, a jej dobro jest absolutnie nadrzędne nad dobrem osób, które do tej narodowej wspólnoty nie należą. To ustawia podejście do cudzoziemców – jeśli ich obecność miałaby pogorszyć naszą sytuację, nie tylko w wymiarze bezpieczeństwa fizycznego, ale także ekonomicznego, mamy moralne prawo się ich pozbyć w imię troski o swoją rodzinę oraz naród – rodzinę rodzin.
Moim zdaniem, takie odczytanie tomaszowej zasady jest nie tylko nadużyciem, co wręcz wykrzywieniem ewangelicznego rozumienia zasady miłości bliźniego. Nie chodzi o to, aby kwestionować więzi rodzinne i nasze obowiązki stanu. Nie twierdzę w żadnym przypadku, że mam dziś porzucić swoje dzieci i ruszyć pomagać biednym w Somalii. Pytanie brzmi, na ile mogę rozciągnąć zakres wspólnoty, wobec której mam sprawować obowiązki stanu. Czy jestem zobowiązany bardziej do troski o rodaka, który jest w niewielkiej potrzebie niż o cudzoziemca, który jest w wielkiej potrzebie? Zasada ordo caritatis, wypływająca choćby z przypowieści o miłosiernym Samarytaninie, mówi mi tak: każdy jest Twoim bliźnim, niezależnie od pochodzenia. Jeśli spotykasz obcego i masz możliwość udzielenia mu realnej pomocy, jesteś do tego wezwany i powołany. Miłość zawsze jest konkretna, więc nikt nie oczekuje, że będziemy indywidualnie pomagać komuś, kto jest na drugim końcu świata. Jeśli jednak obcy już znalazł się w moim otoczeniu, powinienem obrazowo „posunąć się na społecznej ławeczce”, aby zrobić dla niego miejsce.
Zresztą, dokładnie takie samo zobowiązanie obejmuje tych członków mojej wspólnoty, których los potraktował gorzej niż mnie.
Sytuacja wygląda trochę bardziej skomplikowanie z perspektywy władzy politycznej, a nie jednostki. Tak, zadaniem władzy jest w pierwszym rzędzie troska o członków wspólnoty, która tę władzę wybrała. Trzeba mieć jednak świadomość, że sytuacja ekonomiczna państw globalnej Północy jest skutkiem 250 lat rabunkowej gospodarki środowiskowej oraz systemu wymiany międzynarodowej, która skutkuje, jak pisał brazylijski ekonomista Ruy Marini, podwójnym wyzyskiem globalnego Południa. Jeśli jako państwa Północy jesteśmy współodpowiedzialni za pogarszające się warunki życia na Południu, to mamy etyczną powinność troski o ludzi, którzy tam żyją. To w praktyce oznacza zarówno przeciwdziałanie zmianom klimatycznym i ich skutkom, które są najbardziej dotkliwe właśnie dla państw globalnego Południa, jak i pomoc rozwojową, która stanowi swego rodzaju kompensację i zadośćuczynienie za niesprawiedliwy system wymiany międzynarodowej. Choć sam nie mogę pomóc dziecku w Bangladeszu, które w nieludzkich warunkach szyje dla mnie ubrania, mam powinność oczekiwać, by wybrane przeze mnie władze polityczne miały na uwadze także jego los.
Tak, masowa migracja jest dramatem – zarówno dla migrantów i ich wspólnot, jak i potencjalnie dla wspólnot, które przyjmują przybyszów. Masowy napływ cudzoziemców skutkuje szeregiem negatywnych zjawisk. Z perspektywy chrześcijańskiej nie możemy na to przymykać oka – masowa migracja jest strukturalnym złem. Dlatego jesteśmy powołani, aby zwalczać gangi przemytników ludzi i bronić się przed negatywnymi zjawiskami migracji. Ale w tym samym stopniu jesteśmy powołani, aby zrobić co w naszej mocy, aby poprawić warunki życia na globalnym Południu i sprawić, by ludzie tam mieszkający nie byli egzystencjalnie zdeterminowani do ucieczki. A jeśli to się nie uda, przyjmiemy ich u siebie i nie będzie do nich strzelać tylko po to, aby uratować swój ekonomiczny poziom życia.
Bardzo dobrą analogią, która pozwala właściwie odczytać ordo caritatis, jest znana z katolickiej nauki społecznej zasada tzw. społecznego przeznaczenia dóbr. Nie neguje ona własności prywatnej, ale pokazuje, że niewłaściwa jest jej absolutyzacja. Mogą bowiem istnieć sytuacje, w której prywatna własność powinna zostać podporządkowana dla jakiegoś wyższego celu. Społeczne przeznaczenie dóbr oznacza, że jako chrześcijanie powinniśmy rozeznawać, czy w danej sytuacji naruszenie własności prywatnej będzie usprawiedliwone, czy też nie. Rozeznawanie, jak wskazuje bardzo wyraźnie papież Franciszek, powinno towarzyszyć nam w wielu innych aspektach chrześcijańskiego życia. Dotyczy to także ordo caritatis. Inaczej istnieje ryzyko absolutyzacji rodziny czy narodu, gdzie rodzina czy naród staje się podstawą ideologii politycznej. Dokładnie tak samo, kiedy własność prywatna staje się podstawą ideologii politycznej.
Kiedy słucham J. D. Vance’a, Donalda Trumpa czy ich zwolenników, a nieraz nawet wyznawców, dostrzegam – Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku – właśnie absolutyzację rodziny oraz narodu (a przy okazji także własności prywatnej), podpartą chrześcijańskim uzasadnieniem. To nic innego jak ideologizacja chrześcijaństwa, a tym samym jego radykalnie wykoślawienie. Tym bardziej, że jednocześnie nowe amerykańskie władze rezygnują z troski o klimat i zawieszają w trybie natychmiastowym pomoc rozwojową dla globalnego Południa. Budzi to mój sprzeciw, bo wydaje mi się to w dłuższej perspektywie daleko bardziej niebezpieczne niż jawne kwestionowanie prawd chrześcijańskich. Łatwiej bowiem obronić się przed zewnętrznym wrogiem niż trucizną działającą od wewnątrz.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.