Przez nadzieję posiadamy Boga, nie odczuwając Jego obecności… (Thomas Merton)
Chodź, opowiem ci o miłosierdziu. Ale opowiem nie tak, jak sobie to być może wyobrażasz, przynajmniej nie od razu. Nie mam prawa streścić tej opowieści jednym zdaniem czy definicją. Opowiem ci o miłosierdziu, które, oprócz swej trwałości i niezmienności, jest faktycznie dynamiczne, sprawcze, przemieniające. I przede wszystkim objawiające się powoli, w zależności od tego, na jakim etapie jest człowiek, który go doświadcza. Słowo „doświadczenie” nie jest w pełni adekwatne, ale nie mamy innego, niech więc pozostanie – nie będzie jednak oznaczało tego samego co „przeżywanie”.
Opowiem ci o Miłosierdziu, które jest żywe. Płonie jak ogień w krzewie, który się nie spala. Od którego można zapalać kolejne płomienie. Bez względu na to, dokąd przeniesie je życie, zawsze będą nierozerwalnie związane z tym krzewem, od którego wzięły początek. O Miłosierdziu, które nie ma początku i nie będzie miało końca, choć przenikać będzie wszystko, co doczesne, przemijające, zapoczątkowane i ukierunkowane na pewien kres. Inaczej nie da się poprowadzić tej opowieści, bo gdyby wieczność miała w niej przykryć doczesność, przestałaby cię interesować; czy nie o wiele więcej uwagi poświęcasz temu, co spotyka cię tu, na ziemi, niż temu, co spotka cię po „tamtej stronie”?
Chodź, opowiem ci o Miłosierdziu. Zrobię to, aby symfonia miłosierdzia mogła wybrzmieć, a nie tylko brzmieć, żebyś z każdego jej dźwięku mógł wysłyszeć to, co jej Kompozytor miał ci do powiedzenia, gdy ją tworzył. Każda symfonia ma swoją strukturę, jest wieloczęściowa, zbudowana z części o różnym tempie i charakterze. Gdybyśmy potrafili zrozumieć, że właśnie tak Bóg skomponował nasze życie, o wiele bardziej adekwatnie przeżywalibyśmy kolejne jego etapy. W tym roku Symfonia Miłosierdzia wybrzmi o wiele głośniej niż zwykle – my, ludzie, potrzebujemy takich okazji i obchodów, z których możemy czerpać inspiracje, otwierać się na działanie Ducha Bożego. W przestrzeni pomiędzy dwoma sanktuariami – Miłosierdzia Bożego i św. Jana Pawła II – w przeddzień święta Miłosierdzia Bożego popłynie pieśń, która rezonować będzie po całym świecie. Nim ją usłyszysz, posłuchaj, opowiem ci o miłosierdziu. Bo zanim zrozumiesz, czym jest Miłosierdzie, potrzebujesz zrozumieć, po co i dlaczego jest. „Symfonia” znaczy „zgodność dźwięków”. Jako mieszkaniec współczesnego świata potrzebujesz usłyszeć dźwięki niefałszywe, żeby zacząć słyszeć na nowo. Samo ich istnienie jest źródłem nadziei – tej, która nie przemija i nie zawodzi, podobnie jak miłość.
Nadzieja na miłość
Pierwszy akord brzmi: „Bóg jest miłością”. Nie ma takiej symfonii, którą warto rozpoczynać innym dźwiękiem. Nie ma takiej teologii, którą warto uprawiać bez tego podstawowego założenia, zapisanego przez św. Jana w jednym z jego listów. Miłość jest słowem absolutnie kluczowym dla chrześcijan, punktem wyjścia i dojścia, początkiem i końcem, i alfą, i omegą jednocześnie – jest tak dlatego, że miłość jako cnota chrześcijańska powiązana jest z nadzieją. I to nierozerwalnie. Bez wejścia w przestrzeń obu tych cnót, miłości i nadziei, nie ma więc drogi naprzód, nie ma żadnej drogi i nie ma żadnej perspektywy. Wszelkie wysiłki podejmowania kolejnych kroków pozostaną bezowocne. „Możemy kochać Boga dlatego, że pokładamy w nim nadzieję, albo też zaufać Mu dla Jego miłości do nas. Niekiedy zaczynamy od tego pierwszego rodzaju nadziei, a później dorastamy do drugiego. W tym wypadku nadzieja i miłość działają razem jak zgodne współpracowniczki, a obie dochodzą do celu w Bogu” – napisał jeden z najciekawszych znawców duchowości, Tomasz Merton, dodając: „Zamiast spodziewać się od Boga czegokolwiek poza Jego miłością, połóżmy właśnie w niej całą naszą nadzieję. Taka nadzieja jest pewna jak sam Bóg, nie może doznać zawodu. Jest czymś więcej niż obietnicą spełnienia własnych oczekiwań. Jest owocem tej samej miłości, ku której zmierza. Szuka jej, bo już ją znalazła. Szuka Boga, widząc, że już została przez Niego odnaleziona. Dąży do nieba, zdając sobie niejasno sprawę, że już tam dotarła”. Trudne, prawda? Jakby pomieszane, zawieszające znane nam prawa fizyki, przede wszystkim czasoprzestrzeni. To „trudne” musi się pojawić na samym początku, po to, by nie oczekiwać „łatwego”. „Bóg jest miłością” nie jest sloganem propagandowym chrześcijan, lecz prawdą wiary, od której rozpoczyna się każde z Bogiem spotkanie. Dopiero wówczas, gdy pojmiesz, że większość istniejących w twoim umyśle stereotypów na ten temat to kłamstwa przynoszące porażkę w poznawaniu Boga, możesz otworzyć się na Niego autentycznie. Stawka jest wysoka. Merton kontynuuje: „Wszystkie pragnienia, z wyjątkiem jednego, mogą się zakończyć zawodem. Jedyne, które go nigdy nie zazna, to pragnienie, aby być kochanym przez Boga. Nie możemy do tego skutecznie dążyć, nie pragnąc Go jednocześnie miłować, a to pragnienie nie może nas zawieść. Już przez nie samo zaczynamy osiągać to, czego pragniemy. Nasza wolność staje się doskonała, gdy żadna inna miłość nie może nam już przeszkadzać w pragnieniu kochania Boga. Ale jeżeli Go kochamy dla czegoś mniejszego niźli On sam, możemy doznać zawodu. Grozi nam nawet niebezpieczeństwo, że możemy Go znienawidzić, jeżeli nie dostaniemy tego, czego się spodziewamy”.
Człowiek bez zasług
Święty Jan skrzywiłby się z obrzydzeniem – tak to przynajmniej ujął poeta ks. Jerzy Szymik – gdyby z paradygmatu „Bóg jest miłością” uczynić odwrotny, przestawiając słowa. Miłość nie jest Bogiem, z tym ostrożnie, wielu już doprowadziły takie eksperymenty na krawędź nonsensu. Najczęściej dlatego, że w tej drugiej perspektywie przestaje się właściwie rozumieć wolność. Właśnie ten błąd popełniła Ewa w rajskim ogrodzie, słysząc syczące dywagacje przebieglejszego od innych zwierząt. Przebłysk zwątpienia, który się u niej pojawił, odnosił się właśnie do jej wolności, autonomii, „czy aby na pewno” jest ona stuprocentowa w tej relacji z Bogiem, w której się znalazła. Gdyby nie ten przebłysk, gdyby nie ta właśnie sprawa „bycia wolnym” w korelacji do „bycia jak Bóg”, całość mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Ale nie potoczyła się; zwątpić w miłość Boga oznaczało żywić wobec Niego pretensje (to „będziecie jako bogowie” jest tu wciąż najważniejsze!) i te pretensje toczyć będą serca ludzi przez kolejne tysiące lat, wybuchną przy wodach Massa i Meriba, w spiekocie pustyni, trawić będą zabójców proroków i zdrajcę Jezusa Chrystusa. Streścić je można krótko: utrata nadziei położonej w Bogu, który „miał być” miłością, a ostatecznie się nią „nie okazał”. Jak wielkim nieszczęściem jest uwierzyć w ten paradygmat rozpaczy, wiedzieć może tylko ten, kto rozumie, na czym polega największa tragedia upadłych aniołów. Powtórzmy: miłość nie jest Bogiem, ale Bóg jest miłością. Pomimo wszystkich naszych kulawych interpretacji rzeczywistości miłości. Ci, którzy doświadczyli zawodu, bo nie wydarzył się – należny im, jak mniemali – cud, z tym właśnie najczęściej mają problem. Skutkiem jest absolutna nieufność wobec Niego, zobrazowana przez wyimaginowane „nastroje” Pana Boga, który rzekomo miałby udzielać łaski, o którą prosimy, jedynie wówczas, gdy na nią… zasługujemy. Lub gdy jakimś zachowaniem, wydającym się nam mniej czy bardziej „przebłagalnym”, jesteśmy w stanie Go „przebłagać”. Nie tak to działa i nie na tym polega objawienie światu miłosierdzia Bożego. Chodzi tylko i wyłącznie o ludzkie serca, na którym niczym na żyznej glebie takie czy inne owoce miłosierdzia mogą się urodzić.
Relacja z Bogiem
Nie należy oczekiwać, że na betonie wyrośnie kwiat, ani też podejrzewać Boga o to, że nie byłby w stanie tego sprawić. Oczywiście, Bóg może skruszyć każdy beton. Nie na tym jednak polega Jego relacja z najważniejszym stworzeniem, które wyszło spod Jego dłoni. Gdyby tak było, Adam po pierwszym grzechu usłyszałby: „Biedny, rozumiem cię doskonale, nieroztropnie posłuchałeś żony, którą postawiłem przy tobie”, Ewa natomiast: „Współczuję, dałaś się zwieść wężowi”. Dzisiaj nazwalibyśmy to inkluzją, zaakceptowaniem słabości ludzkiej bez odniesienia jej do prawdy faktów i wymiaru moralnego. Tak to już jest w czasach, gdy zarówno prawda, jak i poczucie moralności zostaje zepchnięte w narożnik. Nie, pierwsi ludzie nie otrzymali pocieszenia, które dzisiaj nazwalibyśmy „wsparciem”, a przynajmniej nie usłyszeli go od razu. Zanim usłyszeli, musieli stanąć w prawdzie. Usłyszeli za to słowa trudne, określające ich stan, do którego sami siebie doprowadzili, oddalając się od zamysłu Bożego. W historii widać wyraźnie takie momenty, w których Bóg kruszył beton i na jego powierzchni sadził ogrody. Ale to wyjątki. Ponieważ nie robi tego nagminnie, część ludzi podejrzewa Go o bezduszność lub nieistnienie. To błąd polegający na niezrozumieniu, na czym faktycznie polega relacja Stwórcy ze stworzeniem.
Miłość autentyczna: wyzwolenie
„Przysługuje nam prawo szukania i kochania wszelkiego dobra, o ile ono staje się środkiem do miłości Boga” – to znów amerykański trapista. Jego zdaniem nie ma „rzeczy, o którą nie moglibyśmy Go prosić, jeżeli pragniemy jej w tym celu, żeby Bóg był bardziej kochany przez nas lub przez innych ludzi”. To, rzecz jasna, odbiega od naszego stereotypowego myślenia o wolności wyboru (pozornie ją redukując). Nadzieja w miłosierdziu może wzrastać jedynie na przeświadczeniu, że nic, co związek ma z miłością Boga, nie jest ograniczające. Merton pisze: „Byłoby grzechem ustanawiać jakieś granice nadziei pokładanej w Bogu, powinniśmy Go kochać bez miary. Korzeniem każdego grzechu jest niedostatek miłości. Każdy grzech jest wycofaniem cząstki miłości winnej Bogu, aby oddać ją czemuś innemu. Grzech zakreśla granice nadziei i zamyka miłość w więzieniu. Gdy naszym ostatecznym celem staje się coś stworzonego, wycofujemy całkowicie serca ze służby żywemu Bogu. A jeśli kochamy Go nadal jako cel ostateczny, pokładając jednak nadzieję nie tylko w Nim, ale także w czymś innym, wówczas zarówno nasza miłość, jak i nadzieja nie są już tym, czym być powinny, bo nikt nie może służyć dwóm panom”. Jezus wypowiedział tę sentencję w kontekście „mamony” i wszyscy – właściwie – zrozumieli, że chodzi o pieniądze (a przynajmniej o dobra materialne). Krok naprzód w tym rozumieniu oznacza nazwanie mamoną wszystkiego, co nie jest Bogiem. Brzmi radykalnie, ale jest jedyną szansą na odkrycie tego, czym jest miłosierdzie.
ks. Adam Pawlaszczyk
Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, wicedyrektor Instytutu Gość Media. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. W latach 1998-2005 pracował w duszpasterstwie parafialnym, po czym podjął posługę w Sądzie Metropolitalnym w Katowicach. W latach 2012-2014 był kanclerzem Kurii Metropolitalnej w Katowicach. Od 1.02.2014 r. pełnił funkcję oficjała Sądu Metropolitalnego. W 2010 r. obronił pracę doktorską na Wydziale Prawa Kanonicznego UKSW w Warszawie i uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych w zakresie prawa kanonicznego.