Odwieczny spór o to, w jakiej kolejności zapalać adwentowe świece, nigdy nie znajdzie rozwiązania. „Bo go nie ma” – naburmuszony mruczę pod nosem, słysząc argumenty redaktorów, że trzeba je zapalać po kolei, tak by czwarta została zapalona dopiero w ostatnią niedzielę Adwentu.
I nie, nie mam zamiaru się z tym zgadzać. Bo te świece to przecież kalendarz, zwykły odmierzacz czasu, światłem co prawda, którego ma być coraz więcej, żeby w końcu zobaczyć przychodzącego na ten świat Boga, ale nawet nie symbolem – po prostu sposobem na pocieszenie narodów, które mają ujrzeć światłość wielką. No cóż… Zdaje się jednak, że ten zabawny dylemat dotyczący kolejności zapalania knotów ma przełożenie na rozumienie Adwentu w ogóle. Bo czy ilość światła dawkowana kolejnymi świecami ma stanowić gwarancję, że człowiek („chodzący w ciemnościach”) nie przegapi Boga, który pojawił się w jego świecie w widzialnej postaci? Że w końcu Go zobaczy na własne oczy? Czy istnieje jakakolwiek gwarancja, że się Go ujrzy? Owszem, nawet pomimo zapewnienia świętego Jana, że „Boga nikt nigdy nie widział” i że to „Jednorodzony”, będący „w łonie”, o Bogu zaświadczył.
Oko dobre, oko złe
Od tego należy zacząć: oczy mają w naszej duchowości ogromne znaczenie. Łatwo jest popełnić grzech wzrokiem, choć mało kto chyba dzisiaj o tym pamięta. Poza okazjonalnym: „Patrzyłem pożądliwie na drugą (tzn. nie żonę) kobietę”. Tymczasem oczy są nie tylko zwierciadłem duszy i jej „oknem” na świat, ale również „drzwiami”, „bramą”, przez którą wpuszczamy najwięcej do swojego serca. Teoretycznie każdego dnia powinniśmy zadać sobie pytanie: „Czy moje oko dobre jest?” (w nawiązaniu do oczu robotnika winnicy, któremu pan zadał pytanie: „Czy twoje oko złe jest”, że patrzy zazdrośnie na tego, który również dostał tę samą zapłatę). Można patrzeć na bliźniego i nigdy nie dostrzec w nim Pana Jezusa, choć to z uczynków wobec bliźnich sądzeni będziemy w dniu ostatecznym. Można patrzeć na całą grupę ludzi, na przykład na wspólnotę Kościoła, i nigdy nie zobaczyć w niej działającego Ducha Świętego, jeżeli patrzeć się będzie jedynie w aspekcie jej dostrzegalnych braków. Można patrzeć na Boga… No właśnie, czy można?
„Bóg się ukrył dlatego by świat było widać” – napisał ksiądz Jan Twardowski, a dalej: „Gdyby się ukazał to sam byłby tylko/ kto by śmiał przy Nim zauważyć mrówkę/ piękną złą osę zabieganą w kółko… (…) cierpienie i rozkosz oba źródła wiedzy/ tajemnice nie mniejsze ale zawsze różne/ kamienie co podróżnym wskazują kierunek/ miłość której nie widać/ nie zasłania sobą”. No cóż, intuicja poetycka, piękna, ale niepraktyczna. Bo to, że „ukrył się”, wiemy, nie przestając pragnąć, żeby się pokazał. Chcesz? Wysil oczy.
Ostatni odcinek tegorocznego cyklu adwentowego „Gościa Niedzielnego” jest poświęcony patrzeniu. „Oko wiary, czyli nawyk oglądania Boga”, nie jest równie poetyckim co u Twardowskiego zabiegiem usprawiedliwiającym fakt, że „Boga nikt nigdy nie oglądał”. Raczej wezwaniem do tego, by Go w końcu zobaczyć. „Bycie świętym nie oznacza oczu jaśniejących w domniemanej ekstazie” – zauważył papież Franciszek w omawianej przez nas w tym roku adhortacji Gaudete et exsultate. „Domniemana” jest tu kluczowym pojęciem. Bo nasze oczy jaśnieć powinny naprawdę w ekstazie rzeczywistej. Franciszek kontynuuje: „Święty Jan Paweł II powiedział, że »jeśli nasze działania rzeczywiście mają początek w kontemplacji Chrystusa, to powinniśmy umieć Go dostrzegać przede wszystkim w twarzach tych, z którymi On sam zechciał się utożsamić«. Słowa z Ewangelii Mateusza (25,35-36) »nie są jedynie wezwaniem do miłosierdzia: zawierają one głęboki sens chrystologiczny, który ukazuje w pełnym blasku tajemnicę Chrystusa«. W tym wezwaniu do rozpoznania Go w ubogich i cierpiących objawia się samo serce Chrystusa, Jego uczucia i najgłębsze decyzje, do których każdy święty próbuje się dostosować” (GE 96).
ks. Adam Pawlaszczyk