Dzisiaj… wieczorem… nastąpią… zaślubiny… z… Jezusem. Wszystko… przygotowane - wyszeptał ojciec Joachim Badeni. Kilka godzin później zmarł.
Widzę żabę w okularach
Andrzej Pastuła, klasztorny infirmarz:
– Po śmierci braci ich cela jest remontowana i zaraz wprowadza się do niej inny dominikanin. Ale po śmierć ojca Joachima jego cela przez parę miesięcy stała nienaruszona. Nikt nie miał odwagi niczego w niej zmieniać. Żył ubogo, w zasadzie nie było czego z tej celi wziąć. A bracia brali jego przedmioty niemal jak relikwie. W ostatnim etapie choroby był dla nas bardzo tajemniczy. Znał Bożą odpowiedź na każdy swój dylemat. Czy nas to nie onieśmielało? Nie. Bo on miał do końca bliski kontakt ze wspólnotą. Nie jęczał, nie marudził. Był jakby zaprogramowany w swej chorobie. Zaczęło się od upadku. Zastaliśmy go leżącego na posadzce. „Co się stało?” – podbiegliśmy. Nie było grymasu. Był moment przerażenia, ale jedynie tym, że zabiera nam czas i musimy mu pomagać. A tak naprawdę on siedział i… serdecznie się śmiał. To nas zmyliło. Okazało się, że ma złamaną szyjkę kości udowej.
Eucharystie to był najpiękniejszy moment tej choroby. Boże, jak nieprawdopodobnie brzmiały w jego ustach słowa: „To jest Ciało moje”. W niewytłumaczalny sposób na czas Mszy odzyskiwał świadomość. Ostatniego dnia leżał bezwładnie. Mszę celebrował o. Jan Andrzej Kłoczowski. Gdy nadszedł moment konsekracji, ojciec Badeni ku naszemu zdumieniu wyciągnął dłoń. Wykonał gest kapłana. Skąd ten konający człowiek wziął tę nadludzką siłę? Miał straszne odleżyny. Co cztery godziny przewracaliśmy go. Głównodowodzącym był brat Paweł. Wiedział, w jaki sposób go podnosić.
Kiedyś podnieśliśmy ojca Joachima (złamanie nie zrosło się, więc każdy ruch sprawiał potworny ból) i na chwilkę zastygliśmy, zastanawiając się, w jaki sposób go ułożyć. I wówczas on widząc, że nie potrafimy dokończyć tej przewrotki, rzucił: „Co? Górol się przewrócił?”. Wybuchnęliśmy śmiechem. Innym razem nachyliłem się nad nim, a on powiedział do stojącego obok mnie ojca Piotra: „Widzę nad sobą wielką żabę w okularach, która chce mi skoczyć na głowę”. A potem rzucił: „To na koniec naszej krótkiej rozmowy proszę mnie podrapać po czubku głowy”. To nas rozbrajało. 10 marca nie potrafił już mówić. Ale zauważyliśmy, że bardzo chce coś wyszeptać. To było niespokojne, chaotyczne. Poprosiliśmy: „Pomalutku, po jednym słowie”. „Dzisiaj… wieczorem… – cedził – nastąpią… zaślubiny… z Jezusem. Wszystko… przygotowane”. Po kilku godzinach zmarł.
Prosta historia
Ojciec Joachim Badeni, 16 grudnia 2004 roku: łobuzersko uśmiechając się zza okularów:
– Wyobraźmy sobie, że przychodzi pan do swego ojca. Dzwoni pan do drzwi i mówi do taty: „Szanowny panie, czy mógłbym wejść? Czy mógłby szanowny pan załatwić mi żonę?”. Ojciec zbaranieje i powie: „Co ci się stało? Upiłeś się, nie daj Boże? Mówisz do mnie formułkami? Opamiętaj się!”. Formułkami mówi ten, kto nie ma świadomości synostwa. Spotkanie z Bogiem to uczestniczenie w Jego prostocie! Do Niego trzeba podejść „po prostu”. Bez żadnej wielkiej kombinacji. Bóg szuka każdego człowieka. Chodzi i woła: „Adamie, Kazimierzu, Stefanie, gdzie jesteś?”.
Marcin Jakimowicz; GN 9/2011