Dzisiaj… wieczorem… nastąpią… zaślubiny… z… Jezusem. Wszystko… przygotowane - wyszeptał ojciec Joachim Badeni. Kilka godzin później zmarł.
Najbardziej lubię takie przyjęcia, gdy człowiek trzyma w jednej ręce łyżeczkę, w drugiej talerzyk, a w trzeciej widelczyk. Podobne anegdoty ojca Badeniego obiegły całą Polskę. Jego dyktowane pod koniec życia książki sprzedają się jak świeże bułeczki. Jakie były ostatnie dni dominikanina-arystokraty? Jak umierał sparaliżowany cierpieniem mistyk, ukryty przed ciekawskim wzrokiem świata? I dlaczego wielu ludzi przy ulicy Stolarskiej w Krakowie mówi o nim „święty”?
Kusił go demon
Paweł Pawlikowski, student. Góral z Małego Cichego. Twardziel, ale gdy mówi o ojcu Badenim, łamie mu się głos:
– Widziałem, jak diabeł chce go wepchnąć w rozpacz i jak ojciec Joachim kurczowo trzyma się Maryi. To była potworna walka duchowa. Czasami budził się i szeptał bezradnie: „Nikogo nie ma. Nie ma Jezusa, nie widzę Maryi”. Łapałem go wtedy za rękę i uspokajałem: „Ojcze, ale my jesteśmy. Pan Bóg działa też przez nas, zwykłych braci”. Brał mnie za rękę i mówił: „Dziękuję”. Dla mnie ten miesiąc był najlepszymi rekolekcjami w życiu. Spałem po 4 godziny. Nie wiem, jak to wytrzymałem. To musiała być łaska, bo normalnie człowiek powinien spać z 8 godzin. Nie przespałem nocy przez miesiąc. Gdy przewracano ojca na drugi bok (miał ogromne odleżyny), wołał: „Zawołajcie Pawła”. Wszystko go bolało. Każdy ruch, każdy gest. Już nie wiedzieliśmy, w jakiej pozycji go kłaść. Kiedyś miał ogromne kłopoty z mówieniem, wyjęto mu szczękę. Chciał coś powiedzieć, bardzo się męczył. „Czy włożyć ojcu szczękę?” – spytali bracia. A on, arystokrata, mistyk, odparł: „Jak Paweł się zgodzi, to tak”. A kim ja byłem?
Najmłodszym bratem w klasztorze... Przez pewien czas bracia nazywali mnie „ordynatorem”. Dlaczego wołał właśnie mnie? Nie wiem. Wiem jedno: siedziałem obok świętego. Widziałem, jak zapadał się w medytację. Mógł tak rozmawiać z Jezusem kilka godzin. Gdy przyszedłem do Krakowa, zobaczyłem, jak na „lotnisku”, czyli takim wielkim korytarzu, robił ćwiczenia. „Tego nauczył mnie zakon – opowiadał. – Muszę trzymać kondycję”. „A gdzie się ojciec wybiera?” – zapytałem. „Na Planty, a potem na piwo” – odparował. Wybuchnęliśmy śmiechem. Gdy leżał schorowany, najważniejsza była dla niego Eucharystia. Nie mógł się jej doczekać. „Jak ksiądz mówi: »Pan z wami«, to Pan naprawdę jest z nami” – powtarzał. Pamiętam każde słowo. Leżał nieprzytomny z bólu, ale wybudzał się na czas konsekracji. Szeptałem mu do ucha: „Ojcze, teraz Komunia”. Podawaliśmy ją w cząstkach, by mógł przełykać. A on wzdychał: „Całe niebo jest przed nami!”. Wpadał w medytację. Siedzieliśmy cicho, jak myszy. Baliśmy się spłoszyć tę chwilę. Kiedyś po Komunii zaczął się trząść, ręce mu latały. I wtedy powiedział stanowczo: „Cisza!”, Jakby rozkazywał swym członkom, by nie przeszkadzały mu w medytacji. Niesamowite. Diabeł kusił go non stop, a on mi powtarzał: „Módlcie się cały czas do Matki Bożej. Ona was i mnie ochroni”.
Marcin Jakimowicz; GN 9/2011