Polskość nie musi być pańszczyzną, ale może być awansem, emancypacją w kierunku najpiękniejszego wzoru wolności.
Rzeź galicyjską w PRL nazywano aktem „klasowej zemsty”. Teraz, w ramach „ludowej historii Polski”, przedstawia się ją raczej jako efekt słusznej reakcji na polskość samą, na jej szlacheckie (a więc oparte na niewolnictwie) korzenie. Polskość = niewolnictwo. Zabicie w sobie polskości = emancypacja. Trzeba zabić tę tradycję i kulturę. Od mistrza Wincentego Kadłubka (katolicki klecha), przez Kochanowskiego (folwarczny pan i wyzyskiwacz), Mickiewicza i Słowackiego (mesjanizm i apologia „starego Polaka” razem połączone!), Malczewskiego (jak wyżej), Wyspiańskiego (prawie endek), Sienkiewicza, szowinistkę Konopnicką („Rota”), Orzeszkową (są już prace „naukowe”, które wypominają autorce „Meira Ezofowicza” antysemityzm), aż do Herberta i Rymkiewicza (faszyści) – to wszystko jest do wyrzucenia i potępienia. Szela zamiast tego ma być symbolem naszej historii i kultury – wyemancypowanej. I boli autorów takiej historii, że rzeź galicyjska zdarzyła się tylko raz i tylko w tak ograniczonej skali, przynajmniej jak na „500 lat kacetów” (tak opisywany jest los chłopa w Polsce)…
Warto więc przypomnieć, dlaczego wtedy i tylko tam rzeź się zdarzyła. Dokładnie ten rejon, gdzie nastąpi rzeź: Tarnowskie i Gorlickie, nawiedziła w latach 1844–1845 seria powodzi, które zalały 526 miejscowości. Na poklęskową wieś dotarł wtedy ruch trzeźwościowy. Zainaugurowany w Ameryce, przez Europę wszedł w 1845 roku do Galicji. Największy sukces osiągnął właśnie na terenach dotkniętych powodzią, gdzie można ją było wskazać jako karę za grzech alkoholizmu. W diecezji tarnowskiej, obejmującej całe ognisko przyszłej „rabacji”, w ciągu kilku miesięcy pół miliona diecezjan ślubowało całkowitą, dożywotnią abstynencję, a blisko 300 tys. – ograniczenie spożycia alkoholu. Razem stanowiło to ponad 90 proc. wszystkich chłopów z tej diecezji! W sąsiedniej, przemyskiej, było to już „tylko” około 150 tys. (20 proc. diecezjan). I tam pogromów szlacheckich dworów prawie nie będzie… Co z tego wynika? Pochwała wódki? Nie, jedynie propozycja dojrzenia w rabacji galicyjskiej nie odwiecznego młota na polskość, ale zjawiska historycznego i społecznego o nieco bardziej skomplikowanym podłożu. Na progu 1846 r. na stały niewątpliwy konflikt społeczny między wsią i dworem nałożyły się dodatkowe gwałtowne zubożenie mieszkańców z powodu powodzi, a także masowe napięcie wśród setek tysięcy chłopów, którzy nagle przyjęli na siebie zobowiązanie (bardzo symbolicznie wiążące – przed ołtarzem w kościele) do wyrzeczenia się alkoholu, który w ich życiu, i w życiu ich przodków, był jedynym antydepresantem. To dopiero jest obraz sytuacji, w którym bardziej czytelny staje się straszny wybuch w lutym 1846 roku. I jego granice. Tam, gdzie była namiastka państwa polskiego – Rzeczpospolita Krakowska, tam rzeź się zatrzymała. Tam natomiast, gdzie od 1772 r. administracja miała twarz austriackiego „dobrego cesarza”, wykorzystującego konflikt wsi z dworem dla umocnienia swojej roli rozjemcy i nadzorcy, zdesperowany chłop był gotów rżnąć pana jako „Poloka”. Bo Polska bez własnego państwa kojarzyć się mogła tylko z panem i pańszczyzną.
W końcu wieku XIX, przez polską kulturę, która dotarła pod strzechy, przez inteligencję, która jej służyła, chłop zrozumiał, że polskość nie musi być pańszczyzną, ale może być awansem, emancypacją w kierunku najpiękniejszego wzoru wolności. Tym, którzy dziś próbują tę drogę odwrócić i przekonać Polaków, by wreszcie Polskę znienawidzili, by zobaczyli w niej jedynie „500 lat kacetów”, nikt nie odpowie piękniej niż chłop z galicyjskiej Komborni – urodzony 40 lat po rabacji Stanisław Pigoń, mistrz dziejów polskiej literatury. On i setki tysięcy chłopów w jego pokoleniu wybrali Polskę. I obronili jej niepodległość przed bolszewikami. W imieniu tego doświadczenia, nie zapominając o roku 1846, ostrzega nas: „Troskając się o trwałość, o niespożytość życia polskiego musimy zaciągać ustawiczne, nieustające straże na pograniczach naszego obowiązku narodowego, obstawić musimy wszystkie przewody i przełęcze czujnością nieustępliwego baczenia, by wiedzieć, jak sobie poczyna okoliczny zacięty nieprzyjaciel i jak stoi gotowość nasza. Żyjemy bowiem jakby w wojennym obozowisku. […] Dziś może więcej niż kiedykolwiek żyjemy w obowiązku, w ciągłym pogotowiu, jak dawni towarzysze znaków pancernych: dzień i noc na kulbace. Bo jako oni i dziś mamy naokół »dzikie pola”«, i dziś czuwa na kresach nieustępliwy wróg. Jeno że dziś nie stanie on otwarcie, wręcz, samowtór do walki, ale omija pograniczne wedety i wciska się zdradliwie w środek, w ostatnią ostoję samoistności: znieprawia duszę narodu chytrze a milczkiem. Poprzez wszystkie dziedziny życia, przez naukę, literaturę, sztukę, przez politykę, wychodźstwo, handel idzie ku nam wrogi, mocny ciąg łapczywej obczyzny i wypiera nasze rodzime pierwiastki, walory. Dokonywa się z wolna najstraszniejsze wywłaszczanie z ducha, wytracanie niepodległości wewnętrznej”.•
Czytaj również:
Andrzej Nowak