Doskonale wiedział, czym jest czarna rozpacz. Przez lata był na cenzurowanym. „Nieprawdopodobny reżim policyjny, autokratyczny, totalitarny, kretyński” – pisał o Kurii Rzymskiej, której zdecydował się być posłuszny.
Doszłam do ściany. Sama z siebie nic nie potrafię uczynić – notowała Teresa z Lisieux. Identyczne doświadczanie miał kilkadziesiąt lat później rodak karmelitanki Yves Congar. „Jestem niczym. Nic mi się nie udało” – pisał bez owijania w bawełnę.
Dawno nie czytałem tak poruszającej lektury. Prowadzony przez teologa „Dziennik z lat 1952–1956” (nad Wisłą ukazał się pod tytułem „Teolog na wygnaniu”) jest skrupulatny, wierny detalom. Niemal na każdej stronie podskórnie, między zdaniami wyczuwamy potężną duchową walkę, którą toczył dominikanin.
Jego notatki mogą niektórych gorszyć. Nie przebierał w słowach. Nie bawił się w półsłówka. O Kurii Rzymskiej pisał: „Gryzipiórki rzymskiego dworu”, „Święte Oficjum to najwyższe, nieugięte gestapo, z którego decyzjami nie można dyskutować”. W swym osobistym dzienniku (nie na forum!) pisał o tym, o czym inni jedynie szeptali w zakrystiach.
Chorzy na samych siebie
Wstąpił do dominikanów jako 21-latek, zafascynowany teologią św. Tomasza z Akwinu. Był jednym z pionierów ekumenizmu, bliższe było mu pojęcie Kościoła jako Ludu Bożego, a mniej jako Ciała Chrystusa. Bolał nad tym, że Kościół jest „chory na samego siebie”, zbyt skoncentrowany na sobie, nucący pod nosem refren: „Panie Jezu, nie oddamy Cię nikomu”. „Kościół jest dla świata, a nie dla siebie, nie jest samotną wyspą czy oblężoną twierdzą” – pisał. Sprzeciwiał się centralistycznej, zamkniętej w sobie, skostniałej, lękającej się świata postawie. Nic dziwnego, że jego publikacje napotkały opór materii i zostały ocenzurowane.
„Dokumenty Stolicy Apostolskiej poza »Listem do Chińczyków« w ogóle nie dotyczą Chrystusa. Odwołania do Niego są tam tylko po to, by wesprzeć i zobrazować władzę Kościoła (a raczej papieża), który naprawdę nie zajmuje się niczym innym poza własnym istnieniem i własną władzą, oczywiście święcie przekonany, że służy Bogu. Ale jak mało o Nim mówi!” – zapisywał.
Pisząc fundamentalne dzieło „Prawdziwa i fałszywa reforma w Kościele”, przeczuwał, że już samo słowo „reforma” podziała na niektórych jak płachta na byka. Efekt? Decyzja, że wszelkie publikacje muszą przejść przez cenzurę generała zakonu (nie, jak do tej pory, prowincjała) . W 1954 roku otrzymał zakaz publikowania, prowadzenia wykładów, a nawet duszpasterskich spotkań. W liście do matki Congar żalił się: „Nigdy nie podano mi przyczyn (...). Nie chodzi o to, że powiedziałem coś fałszywego (...); to dlatego, że mówiłem o rzeczach, o których oni nie lubią, żeby mówić”.
Jak prawdziwie do bólu brzmią jego zapiski: „Nie spałem. Pracowałem do późna, by posunąć naprzód swoją pracę, a ponure myśli nieustannie mnie rozbudzały. Naprawdę spotykają mnie same kłopoty. Chyba do niczego nie dojdę. Całymi miesiącami, jeśli nie latami, nic mi się nie udawało. Żadnych sukcesów ani radości. Wiodę bardzo surowe życie i okazuje się, że na darmo. Z wielką chęcią bym to wszystko rzucił”. W najczarniejszej nocy duchowej walki wołał: „Odważyć się powierzyć się całkowicie dłoniom Boga żywego, wierzyć do cna, we wszystkim zdać się na Jezusa”.
Bardzo dotyka mnie wyznanie Congara: „Zadaję sobie pytanie, czy moje powołanie nie polega na złożeniu siebie w ofierze, siebie samego…”.
Marcin Jakimowicz; GN 11/2019