Rut kumple żegnali tak wylewnie, że interweniowała policja. Dorota, fanka Nirvany, była bliska podpisania aktu apostazji, a Róża przemyciła płyty Guns N’ Roses, by sprzątać klasztor przy dźwiękach „November rain”. Znalazły swe miejsce we wszechświecie. Dlaczego w zakonie? Bóg raczy wiedzieć.
Broń Boże! Co za pomysł? - s. Dorota Kowalewska, augustianka
Roman Koszowski /Foto Gość Pan Bóg „dobrał się” do mnie w liceum. To wtedy zaczął mnie do siebie nawracać. Wcześniej nie miałam z Nim wiele wspólnego. Przez pewien czas byłam nawet związana ze środowiskiem satanistów. Moim największym idolem był Kurt Cobain. Słuchałam nałogowo Nirvany, potrafiłam zagrać na gitarze kilka ich kawałków. Cobain był dla mnie naprawdę ważny. Przez dwa lata przeżywałam ogromną ciemność, depresję (był to najmroczniejszy okres mojego życia) i postanowiłam nawet rozstać się na jego wzór ze światem. Na szczęście nie doszło do tego.
Jako neofitka napotkałam sporo zawirowań. Rodzice kompletnie nie rozumieli moich wyborów. Sami nie chodzili do kościoła. Jak się nawróciłam? Dzięki… kotu.
Mama zadzwoniła, że przy drodze leży kotek. Potrącony, cały we krwi. Wzięłam go na ręce i zaniosłam do weterynarza. Było jeszcze za wcześnie i lekarza nie było. Kociak zdechł. Siedziałam na krawężniku i pomyślałam: „Pomodliłabym się, ale nie pamiętam nawet słów »Ojcze nasz«”. Słabo…
Przyjechał weterynarz. Powiedział, że kotka i tak nie udałoby się uratować. Przeryczałam pół dnia. Poszłam do szkoły (byłam w trzeciej klasie liceum). Na religię przyszedł jakiś diakon. Gdy wracałam do domu, przyłączył się do mnie. Zaczęliśmy gadać. Nie pamiętam kompletnie tej rozmowy. Przechodziliśmy obok jednego z kościołów w Bełchatowie, a on wszedł do niego bocznym wejściem. Nie chodziłam do kościoła, ale zdziwiło mnie to, że w środku tygodnia otwarte jest boczne wejście. Zerknęłam do środka kierowana ciekawością. Zobaczyłam wiele konfesjonałów, a do każdego sporą kolejkę. Okazało się, że w parafii trwają misje. Ustawiłam się w ogonku i wyspowiadałam się po wielu latach niechodzenia do kościoła.
To było tak kluczowe wydarzenie, że od tej pory zaczęłam chodzić do kościoła regularnie. Nawet codziennie. Rodzicom bardzo się to nie podobało. Miałam się uczyć, a nie uciekać w jakieś religijne fanaberie. Nie dawałam za wygraną. Pół roku później znalazłam wspólnotę Odnowy w Duchu Świętym. Mama, widząc zmianę, jaka we mnie zaszła… sama poszła do spowiedzi.
Wspomniałam o dwóch latach ogromnej ciemności, którą przeżywałam jako nastolatka. Po latach znalazłam pamiętnik z tamtego czasu. Pod hasłem: „Kim chciałabyś zostać w przyszłości?” wypisałam całą listę zawodów. Na samiutkim końcu dopisałam: „A może zakonnicą?”. Nie pamiętałam tej notatki. Nie mam pojęcia, dlaczego to napisałam.
O czym myśli świeżo upieczona neofitka? O tym, by poświęcić życie Bogu. Pierwsze, co przychodzi do głowy? Zakon. Mama rzuciła: „Dziecko, ty nie masz w ogóle predyspozycji do wejścia na taką drogę”. Co tu dużo gadać: miała rację. Byłam przekorna, uparta, nigdy nikogo nie słuchałam, chodziłam własnymi ścieżkami. Gdy kiedyś jechałam na rekolekcje do sióstr, mój niewierzący tata z nutą ironii zapytał: „A ty jeszcze wracasz czy już tam zostajesz?”. „Tato, tam trzeba mieć maturę” − ucięłam rozmowę. Ponieważ jestem niedowiarkiem (tu niewiele się zmieniło), poprosiłam Boga o znak: „Ponieważ nieustannie słyszę, że się nie nadaję, proszę Cię, by jakaś nieznana mi osoba świecka (nie ksiądz, bo od nich czasami to słyszałam) powiedziała mi, że mam pójść do zakonu”.
W czasie matury jeden z księży powiedział: „Dorota, życie zakonne − życiem zakonnym. Masz trochę czasu, spotykaj się teraz z chłopakami”. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. (śmiech)
Znak nie przychodził. Zdałam na Politechnikę Wrocławską i na starcie spotkałam swoją wielką miłość. Zakochałam się po uszy. Byłam wierna słowom kapłana. To był burzliwy związek. Rozstaliśmy się po trzech miesiącach, ale potem do siebie wracaliśmy. I tak przez dziesięć lat. Wsiąkłam w życie studenckie. Nowe miasto, nowi ludzie, imprezy. Gdzieś w głowie kołatała myśl: „Jest Ktoś, kto na mnie czeka”, ale ponieważ nie dawał mi żadnego znaku, nie miałam wyrzutów sumienia.
Po drugim roku studiów poszłam z mamą na pielgrzymkę do Częstochowy. Na postoju usiadłam na krawężniku i zaczęłam jeść kanapkę. Nagle podeszła jakaś kobieta z dzieckiem i rzuciła do mojej mamy: „Przepraszam, czy pani córka nie jest przypadkiem siostrą zakonną?”. Aż zakrztusiłam się kanapką. Mama krzyknęła: „Broń Boże! Co za pomysł? Dlaczego pani pyta?”. „Widziałam, jak modliłyście się w kościele. Tak może modlić się jedynie osoba zakonna”. Dała czadu… Mama troszkę się wystraszyła, bo powiedziała: „Cokolwiek byś wybrała, najpierw skończ studia”.
Przyszedł znak. Nie mogłam go zanegować, ale znaki – jak to znaki – działają przez chwilę, a człowiek ma krótką pamięć. „OK – powiedziałam – to teraz niech to potwierdzi jakaś osoba zakonna”. Co ciekawe, wcześniej słyszałam takie głosy, ale po tej prośbie to się urwało. Cisza w eterze. Znalazłam wspólnotę. Duszpasterstwo przy oratorium salezjanów. Zaczęłam działać jak szalona. Wszędzie mnie było pełno. Kiedyś wybrałam się do sióstr służebniczek do Poznania. Wydarzyła się tam przekomiczna sytuacja. Przez cały pobyt siostry nie pisnęły ani słówkiem o powołaniu. Pewnego dnia poszłam do kaplicy i zastałam w niej najstarszą siostrę w klasztorze. Zobaczyła mnie i zaczęła się głośno modlić: „Panie Jezu, zapukaj do tego serduszka, bo ono jest tylko Tobie poświęcone”. Pomodliła się i… spłoszyła. Jeszcze przez miesiąc mnie za to przepraszała: „Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. To nie jest w moim stylu”.
Pierwszy raz w życiu widziałam zakonne śluby. Powiedziałam: „Panie Boże, do trzech razy sztuka. To teraz powiedz mi o powołaniu przez słowo Boże”. Usłyszałam natchnienie: słuchaj psalmu. Padły słowa: „Posłuchaj, córko, spójrz i nakłoń ucha, zapomnij o domu swego ojca”. Usiadłam z wrażenia.
Wróciłam do Wrocławia. Studia, duszpasterstwo, oratorium, praca. Znowu zaczęłam spotykać się z moją miłością. I jak nigdy dotąd dosłownie wszystko zaczęło się nam układać. Jak po maśle. Jedyny problem? Zrywałam kontakt z Panem Bogiem. Mój chłopak ateista był ważniejszy.
Kiedyś wyszłam na spacer. Przechodziłam obok kościoła. O dziwo, były włączone głośniki na zewnątrz. Gdy przechodziłam, padły słowa: „Pójdź za Mną. Odtąd ludzi będziesz łowił”. Czułam, że On się o mnie kolejny raz upomniał.
W domu powiedziałam: „Słuchaj, kochanie. Pakuj się. Na pewno pójdę do klasztoru”. Przyszedł pokój serca. Byłam zdeterminowana. Mój chłopak powiedział kiedyś: „To jest jedyny konkurent, z którym nie będę walczył”. Trochę nocy przeryczałam. Walka była ogromna. Pierwsze lata w klasztorze to był czyściec. Bolało.
Pracowałam jeszcze przez dwa lata, do końca studiów. Wtedy zobaczyłam drugą stronę medalu. Poznałam Kościół od brudnej i ciemnej strony. Zobaczyłam jego małość, słabość. Załamałam się. „To nie może być Kościół, którego pragnął Jezus!” Przeżyłam ogromny kryzys. Zamierzałam nawet podpisać akt apostazji.
Wówczas przyjechała do nas siostra augustianka. Gdy zaczęłam jej opowiadać o swoich rozterkach, powiedziała: „To temat na dłuższą rozmowę. Przyjedziesz do Krakowa?”.
Gdy pierwszy raz weszłam na furtę na Skałeczną, westchnęłam: „Boże, dobrze, że nie mam powołania do klasztoru. A nawet gdybym miała, to na pewno nie tutaj”. (śmiech) Jak widać, myliłam się.
Jak to się stało? Bóg raczy wiedzieć. (śmiech) Znajomy ksiądz powiedział mi przed przyjazdem do augustianek: „Szukaj męża”. Gdy przyjechałam do Krakowa, jedna z sióstr powiedziała: „Jest tu Dorota, ale… ona szuka męża”. Wtedy podeszła do mnie przełożona. Pokazała mi obrączkę: „Szukasz męża? Tego męża? Tu Go znajdziesz…”. „Nie, nie o to mi chodzi” – odparłam. Wyjechałam z klasztoru z ulgą. Ale po powrocie… nigdzie nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Tęskniłam. Dwa tygodnie później byłam znów na Skałecznej.
To jest moje miejsce. Od początku czułam, że moje powołanie nie jest tylko dla mnie. Mój tata nawrócił się tydzień przed moimi ślubami. Poszedł do spowiedzi. Jedna z kobiet, która widziała w internecie moje śluby, napisała, że po tym, co zobaczyła, poszła po latach do spowiedzi.
Marcin Jakimowicz; GN 5/2019