Rut kumple żegnali tak wylewnie, że interweniowała policja. Dorota, fanka Nirvany, była bliska podpisania aktu apostazji, a Róża przemyciła płyty Guns N’ Roses, by sprzątać klasztor przy dźwiękach „November rain”. Znalazły swe miejsce we wszechświecie. Dlaczego w zakonie? Bóg raczy wiedzieć.
Uważajcie, jestem groźna! - s. Rut Żytki, elżbietanka
S. Rut Rzytki Henryk Przondziono /Foto Gość Początkowo dowiedziały się dwie osoby, ale potem jakoś się to rozniosło po mieście i na pożegnanie Ewy zwaliło się trochę ekipy. To miała być niespodzianka. I była. Znajomi zaprosili jakichś facetów w okularach musztardówkach, którzy grali disco polo. Było tak głośno, że przyszedł patrol. „Co się dzieje?” „Koleżanka idzie do klasztoru” – rzucił ktoś. Nie uwierzyli. Koło trzeciej nad ranem skończyły się napoje. Poszłam ze znajomymi do nocnego sklepu i wtedy nadjechał ten patrol. „To wy jesteście z tej imprezy z Dzierżonia? Dlaczego tak świętujecie?” (chcieli nas podejść). „Bo ja idę do zakonu” − odparowałam. Nie wiedzieć czemu policjant zaczął recytować wiersz ks. Twardowskiego. (śmiech)
Drugie pożegnanie odbyło się w altance na działkach – tak, żeby policja nie musiała się już fatygować. Pożegnałam się z przyjaciółmi definitywnie. (śmiech) Dotarłam do domu bladym świtem, a potem poszłam do spowiedzi i zapukałam do klasztoru. Na „amen”.
Nigdy nie myślałam o tym, by zostać zakonnicą. No, może raz. Gdy katechetka na religii zapytała, kim chcemy zostać. Aby zapunktować, powiedziałam: „Zakonnicą”. Zadziałało! Zobaczyłam uznanie w jej oczach, ale rychło się okazało, że inne dzieci skopiowały mój patent i nagle wszystkie chciały zostać księżmi i zakonnicami.
Byłam zawsze rozdarta między dwoma światami. Żyłam w schizofrenii. Z jednej strony oaza (chyba bardziej z potrzeby przynależności do grupy niż z wiary), z drugiej – imprezy. Na nogach glany, na plecach skóra, na uszach słuchawki. Chodziłam ścięta na jeża. Bez kija nie podchodź! Pokazywałam całemu światu: „Uważajcie, jestem groźna!”. Wchodziłam do klasy i otwierałam drzwi z buta. Słuchałam ostrej muzy. Ratował mnie zespół 2Tm2,3 bo był połączeniem drapieżnych riffów ze słowami Biblii.
Kiedyś ksiądz mnie i koleżankę (ona też już jest siostrą) zaprosił na rekolekcje do franciszkanek. Przekonało nas to, że odbywały się one w górach i były za dobrowolną ofiarę, co w naszym przypadku oznaczało, że jedziemy za darmo. Z kasą było krucho. Traktowałam to jak towarzyski wypad w góry. W czwartek była adoracja. „Za Chiny nie idę. Za dużo tej kaplicy” – pomyślałam i zostałam w pokoju. Byłam świetną symulantką i powiedziałam, że boli mnie głowa. Leżałam, słuchałam muzyki i czytałam książkę. „Ale się wymiksowałam” − zacierałam rączki. „A oni, frajerzy, muszą tam klęczeć”. I wtedy niespodziewanie przyszła myśl: „A może będziesz siostrą?”.
Zdziwiłam się. Nie wiązałam z tą intuicją swojego życia. Nie przyznałam się koleżance. Robiłyśmy sobie ze wszystkiego jaja. Z jednej strony znałyśmy klasztorny świat, wiedziałyśmy, co to jest refektarz i silentium, z drugiej – była w nas ironia. Świetnie się bawiłyśmy. Przebierałyśmy się nawet za zakonnice. Poskutkowało: ja jestem elżbietanką, a ona, dziś siostra Rufina, dzielnie walczy w klasztorze w Kazachstanie. (śmiech)
Wpadł mi w ręce „Żółty zeszyt” Teresy z Lisieux. Czytałam go i przyszły mi do głowy dwie refleksje. Po pierwsze – że umrę. Tereska pisała o śmierci z ogromną lekkością. Nie bała się jej. Druga refleksja: a może powinnam pójść do zakonu kontemplacyjnego? Oj, tego się przeraziłam… Chyba Bóg zastosował metodę spuszczania powietrza z balonu. To prosta zasada. Mówię: „Pożycz mi tysiąc złotych” (wpadasz w popłoch), a potem rzucam: „Albo nie, sto złotych wystarczy”. Ty oddychasz z ulgą, że nie chcę od ciebie tysiąca, i dajesz mi stówę. Powiedziałam Bogu: do kontemplacyjnych z moim temperamentem się nie nadaję. Zostaje zgromadzenie czynne.
To był trudny czas. Dopadła mnie ciemność. Nie widziałam sensu życia, nie miałam pojęcia, co mam robić w życiu, zawaliłam szkołę. Zaczęłam odsuwać się od ludzi, zamykać się w sobie. Pogrążałam się w bagnie, czułam to. I Bóg wyciągnął mnie z tego miejsca prosto do klasztoru. To była akcja ratunkowa. Nie wiem, gdzie bym skończyła, gdyby nie przyciągnął mnie do zakonu.
Podziwiam przełożone, które mnie przyjęły. Ja nie przyjęłabym takiej osoby. Naprawdę. Nie byłam grzeczną dziewczynką, która „oddaje życie Jezusowi”. Byłam wewnętrznie nieposkładana, niespójna, zbuntowana. Dlaczego elżbietanki? Tego nie da się po ludzku wytłumaczyć. Zawsze z nich szydziłam. W domu opieki, gdzie teraz pracuję, miałam praktyki i powiem szczerze, niewiele mi się podobało. Powołanie jest tajemnicą. Nie uciekniemy od tego słowa. Pamiętam, że gdy weszłam w Nysie za furtę, pomyślałam: „Boże, ja mam tu mieszkać? Daję sobie dwa tygodnie”. Może dlatego, że na odchodne mój tata skwitował złośliwie: „To co, widzimy się za dwa tygodnie?”. A potem znów dałam sobie dwa tygodnie… (śmiech) Daję je sobie od 18 lat.
Dopiero teraz przeczuwam, po co tu jestem. (śmiech) Zawsze skrycie marzyłam o takiej pracy, jaką wykonuję. Czuję się tu jak w domu. Nie tylko dlatego, że pochodzę z tego miasta. Widzę, że Bóg naprawdę wiedział, co robi, pociągając mnie do elżbietanek. Pracuję w Domu Opieki Społecznej św. Karola. Są tu dzieci, które urodziły się niepełnosprawne intelektualnie lub fizycznie, ale też takie, które przyszły na świat zdrowe, ale zostały skatowane przez rodziców i nie potrafią same funkcjonować. Kocham pracę z tymi „poskręcanymi” dzieciakami czy dorosłymi, którzy są jak dzieci. To moje miejsce we wszechświecie. A tak długo zwiewałam… Jest mi tu dobrze, co wcale nie znaczy, że łatwo. Uczę się prostoty. Gdy widzisz niemal sześćdziesięcioletniego chłopa, który nigdy nie znał rodziców, jak w kaplicy modli się: „Do Ciebie, Boże, rączki podnoszę, o zdrowie mamy i taty proszę, i proszę także, niech mnie od złego na każdym kroku aniołki strzegą”, to masz na plecach ciarki. To jest modlitwa! To jest prostota!
Jutro idziemy na mecz siatkówki. Na mecz ZAKS-y ze Skrą. Oni to uwielbiają. Ja akurat nie przepadam. (śmiech) Modlę się, by to się jak najszybciej skończyło. „Panie: trzy sety i do domu!”
Czy przeżywałam kiedyś zgorszenie Kościołem? Wielokrotnie. Mam milion pomysłów na reformy. Nic, tylko usiąść i doradzać każdemu, co ma robić. Kiedy nachodzą mnie myśli zbawiania świata, mówię: „OK, Rut, skoro to takie proste, to zaczynaj od siebie”. To nie jest już takie łatwe i przyjemne.
Dlaczego Rut? Po raz pierwszy usłyszałam to imię w filmie „Smażone zielone pomidory”. Tam padł cytat: „Gdzie ty pójdziesz, tam ja pójdę”. Potem przeczytałam Księgę Rut i nie miałam już wątpliwości, jakie imię wybrać. Rut to znaczy „przyjaciółka”, „pokrzepienie”. Chciałabym taka być dla innych.
Marcin Jakimowicz; GN 5/2019