O tym, jak pogodzić się ze swą przeszłością, krok po kroku, z Jaśkiem Melą rozmawia Marcin Jakimowicz
Marcin Jakimowicz: Rozpoczniemy trzęsieniem ziemi: „Gdy miałem 13 lat, w wypadku straciłem rękę i nogę. Ale to nie był najtragiczniejszy moment w moim życiu. Kiedy miałem siedem lat, spłonął nasz dom w Malborku. Rodzice, ja, dwie moje siostry i brat staliśmy i patrzyliśmy, jak tracimy wszystko. Rok później utopił się mój młodszy brat, Piotruś”.
Jasiek Mela: – Samo życie. Nie dopisywałem niczego do scenariusza.
Nie miałeś poczucia, że Pan Bóg nie lubi rodziny Melów?
– Przez chwilkę miałem takie wrażenie. Ale szybko minęło. Można siedzieć, rozdrapywać rany, gdybać, co by było, gdyby, albo przyjąć i zaakceptować wszystko, jak leci.
Ile czasu potrzeba, by to wszystko zaakceptować?
– Tego nie mierzy się czasem. To procesy, które mają początek, ale nie mają wymiernego końca. To nie jest tak, że 13 lutego stwierdzasz, że pogodziłeś się ze stratą brata czy z wypadkiem.
Plac zabaw, wakacje. Te synonimy sielanki paradoksalnie związane są z Twoim wypadkiem…
– Tak, niezwykły kontrast. 24 lipca 2002, po południu z grupką kolegów siedziałem na placu zabaw 150 metrów od domu. Skwerek, huśtawki, mały budynek – transformator. Graliśmy w ping-ponga. Gdy porządnie lunęło, razem z kumplem z klasy pobiegliśmy pod transformator. Był otwarty, kłódki nie było, podobno od dawna. Kumple mówili, że ktoś tam przedtem wchodził. Weszliśmy do środka. Pamiętam sporo walających się na ziemi butelek po alkoholu. Niczego nie dotykałem, a mimo to w pewnym momencie poczułem, że poraził mnie prąd. Straciłem przytomność. Kumpel zwiał. Gdy się ocknąłem, nie miałem czucia w prawej ręce ani w lewej nodze.
Jak dowlokłeś się do domu?
– Kulejąc, ciągnąc za sobą nogę. Walnąłem butem w drzwi, powiedziałem tacie, co się stało. Strasznie się zdenerwował. Przeraził się. Wziął mnie na ręce i zawiózł na pogotowie.
Wszystko działo się bardzo szybko, jak w filmie. Byłeś w szoku i nie miałeś specjalnie czasu na myślenie. Mnie interesuje raczej dłuuuugi pobyt w szpitalu.
– Dlaczego?
Bo to sytuacja, w której pozostaje większość osób w depresji. Poddają się. Leżą w stagnacji. Rozdrapują rany…
– Przeleżałem 3 miesiące. To był beznadziejny czas: roztrząsania tego, co się stało, patrzenia z przerażeniem w przyszłość. Nie zastanawiasz się, co będziesz robił, tylko nieustannie myślisz o tym, czego już robić nie będziesz. Koszmar. Zaczynasz zauważać drobiazgi, najzwyklejsze rzeczy, których nigdy nie doceniałeś.