O tym, jak pogodzić się ze swą przeszłością, krok po kroku, z Jaśkiem Melą rozmawia Marcin Jakimowicz
Najgorsze były noce?
– Były kiepskie. Gdy leżałem na morfinie, kompletnie nie mogłem spać. Noce potwornie się dłużyły. Przez cały dzień siedzieli ze mną rodzice. W nocy zostawałem sam na sam ze sobą. Gdy udało mi się zasnąć, też nie było lepiej. Śniło mi się, że jestem zdrowy. Przebudzenia były bolesne. W czasie obchodu lekarz (który oczywiście przy tobie nie piśnie ani słówka) patrzy ci w oczy. I jeśli nie jesteś głupi, możesz w nich wiele wyczytać.
Co wyczytywałeś?
– Że jest kiepsko. Że lekarze nie bardzo wiedzą, co ze mną zrobić, a szanse na to, bym przeżył, są niewielkie.
Niektórzy w takich chwilach wyją do nieba: Dlaczego ja? Czy jestem jakimś królikiem doświadczalnym? Inni przypominają sobie koronki, różance i zaczynają się modlić. A ty?
– Przechodziłem już wcześniej takie chwile, gdy rzeczywiście podnosiłem pięści do nieba. Na początku miałem jedno przeświadczenie: to jest kara od Boga. Teraz wiem, że tak nie jest. To nawet łaska…
Nie masz dziewięćdziesięciu lat?
– Tak staro wyglądam? (śmiech). Mam 21. Dziś widzę to tak. Gdy Bóg cię doświadcza i daje ci do niesienia jakiś krzyż, to jest tak jak ojciec, który daje ci jakąś trudną misję. Możesz ryknąć: „Co jest? Znowu się mnie czepiasz?”. A możesz pomyśleć: „Kurcze, takie odpowiedzialne zadanie? Dlaczego ojciec powierza je właśnie mnie?". Zrozumiałem, że muszę nauczyć się żyć pełnią życia. To, co człowieka nie zabije, to go wzmacnia. Znam jednak wielu ludzi, którzy po wypadkach stają się zgorzkniali. Nieprawdopodobne jest to, że niektórzy wychodzą z ciężkich opresji silniejsi. Potrafią za to dziękować. Dla mnie największymi bohaterami są moi rodzice.
Cytat z wywiadu z twoją mamą: „Po śmierci Piotrusia mój świat uległ kompletnej rozsypce. Rzeczy oczywiste przestały nimi być, nawet moja wiara uległa zachwianiu. Jedną z najtrudniejszych rzeczy było wypowiedzenie z całą świadomością słów: „Bądź wola Twoja..." – zgoda na niepewność, która jest częścią życia”. W dzisiejszych rozhisteryzowanych czasach niektórzy mówią, że ich wiara uległa zachwianiu, gdy boli ich ząb lub dostaną mniej walentynek niż koleżanki. A twoja mama…
– To twarda kobieta jest! (śmiech) To właśnie rodzice są źródłem siły, z której cały czas czerpię. Dla mnie najbardziej niezwykłe jest to, że moja mama potrafi cieszyć się z drobnych rzeczy, małych głupotek.
Siedzący nad biblijną sadzawką sparaliżowany człowiek narzeka: „Nie mam człowieka”. Wiele osób pozostaje na tym etapie. Ty miałeś szczęście: znalazł się wariat, który powiedział: „Biorę cię na biegun”.
– Gdy leżałem w szpitalu, rodzice zastanawiali się, w jaki sposób dać mi „kopa”, bym wyszedł z martwego kręgu kręcenia się wokół siebie. A ponieważ mama i Marek Kamiński mają wspólnych przyjaciół, powstał pomysł, żeby Marek odwiedził mnie w szpitalu i opowiedział o zmaganiu się z przeciwnościami losu. I choć do spotkania nie doszło, Marek usłyszał o mnie i zaczął się zastanawiać w jaki sposób mi pomóc. A ponieważ nigdy nam się w domu nie przelewało, samo kupienie protezy wartej kilkadziesiąt tysięcy złotych graniczyło z cudem. Marek z przyjaciółmi zastanawiał się, jak mi ją załatwić. A potem pomyśleli: proteza to tylko narzędzie. Trzeba nadać mi jakiś cel. I wpadli na pomysł wyprawy na biegun. Dowiedziałem się o tym parę miesięcy po wyjściu ze szpitala.
Od razu się zgodziłeś?
– Nie. Musiałem to przetrawić. Głupotą jest godzić się od razu na coś, o czym nie masz zielonego pojęcia. Co wiesz o wyprawie na biegun? Arktyka, śnieg, lód. Jest zimno. Na tym moja wiedza się kończyła. Ale jak zimno? Minus 10 czy minus 50? Jest ciężko czy bardzo ciężko?