O tym, jak pogodzić się ze swą przeszłością, krok po kroku, z Jaśkiem Melą rozmawia Marcin Jakimowicz
Jeszcze nie jesteś na biegunie ani nawet na górce przed blokiem. Jesteś na rehabilitacji. Ciężka orka i nie widać efektów.
– Tak. Niesamowicie upierdliwa sytuacja. Dążenie do poziomu „zero”. Wkładasz taką pracę jak sportowiec, ale nie myślisz o medalu czy finale Ligi Mistrzów, tylko patrzysz przez okno, widzisz biegające dzieci i zazdrościsz im. Marzysz o normalności.
Osoby cierpiące omija się szerokim łukiem. Wytrącają ze stanu „świętego spokoju”. O czym z nimi rozmawiać? Pojawiali się tacy, którzy klepali cię po plecach, mówiąc: Nie martw się, jakoś to będzie?
– Musisz nabrać do takich zachowań dystansu. Nie zrozumie cię nigdy ten, kto nie odczuwa przynajmniej w małym stopniu tego, co ty. Ale trzeba doceniać chęć pomocy. Odwiedziła mnie babcia. Cały czas biedna płakała… Pielęgniarka podawała mi zastrzyk z lekiem co 6 godzin. Przez cztery godziny lek działał, dwie kolejne wyłem z bólu. Żyjesz rytmem od zastrzyku do zastrzyku. Jak długo to jeszcze potrwa? – myślisz nieustannie. Po tym doświadczeniu zmieniło się wszystko. Nawet podejście do fizycznego bólu. Gdy biegłem w ubiegłym roku w maratonie, na zwykłej protezie nieprzeznaczonej do biegania, od pewnego dystansu każdy krok sprawiał mi fizyczny ból. Ale to już mnie nie paraliżowało. Przypominałem sobie szpital i myślałem: stary, przeżyłeś tamto, a teraz masz wyłożyć się na jakimś bieganiu?
Przestałeś oskarżać Pana Boga?
– Tak. Rodzice cały czas mnie przekonywali, że każde wydarzenie ma swój sens. Oni to wszystko rozpatrywali w kategorii wiary w Boga. Nawet śmierć Piotrusia. Wiedzieli, że przeszedł do lepszego świata. Ich postawa niesamowicie mnie budowała. Pamiętam też wizytę duszpasterza niepełnosprawnych z Gdańska. Powiedział mi: „Ból też możesz za kogoś ofiarować”.
Nie wkurzyła cię taka dobra rada?
– Nie! To było dla mnie odkrycie. Pamiętam o tym do dziś. Nie jestem masochistą, nie szukam bólu. Ale to, co przeżywam, mogę za kogoś ofiarować! Przecież i tak mnie boli. I wtedy ten twój krzyż nabiera sensu. Wtedy ten ból ofiarowałem za Piotrusia.
Czy Twoja mama czytając, że na Elbrusie ginie rocznie ponad 20 osób, nie mówi: „Jasiek, nie szalej, zostań w domu”?
– Nie. Ona wie, że chcę żyć pełnią życia. Nie planuję umierać w młodym wieku, ale wolałbym umrzeć, mając dwadzieścia kilka lat ze świadomością, że te lata przeżyłem pełną piersią, niż odchodzić jako starzec ze świadomością, że omijałem życie.
Idziesz na biegun. Obok Marek Kamiński. Modlicie się razem, czy wstydzicie się takich gestów?
– Modlitwa była elementem podróży. Szliśmy w czterech (z Wojtkami Moskalem i Ostrowskim). I mimo że idzie jeden chłop za drugim, to tak naprawdę idziesz sam. Wypełnia cię wielka cisza. Przed wyprawą cieszysz się: „Będę miał czas na przemyślenia”, a potem okazuje się, że nie starcza ci myśli na wypełnienie całego czasu. Brniesz przez śnieg 10 godzin dziennie. Opracowałem na to pewien patent. Dostosowałem swoją modlitwę do tempa marszu. Szedłem tak: Zdrowaś Maryjo, krok, łaskiś pełna, krok. Z nogi na nogę.
Sporo różańców zostawiłeś na tych biegunach…
– Można by zbawić pół świata (śmiech). Po powrocie słyszę, że Marek na jakiejś konferencji prasowej mówi: Idąc, modliłem się w ciszy krok za krokiem. (śmiech) Nie wiedziałem o tym. Nigdy o tym nie gadaliśmy.
Jerzy Kukuczka mawiał, że w górach – bliżej nieba – inaczej się modli. Doświadczyłeś tego na własnej skórze czy to jedynie metafora?
– Powiem to w inny sposób. Nie jesteś ani bliżej Boga, ani dalej. On jest zawsze przy tobie. Ale inaczej byśmy ze sobą rozmawiali, stojąc w szczerym polu, a inaczej przy głośnej, rozpędzonej ulicy. Nie jesteś ani bliżej, ani dalej, ale stojąc samotnie w górach, słyszysz: Jestem! Nie musisz się drzeć. (śmiech)