Wyszliśmy na jarmark bożonarodzeniowy. Modliliśmy się nad dwoma małżeństwami, gdy nagle ekspedientka z jednego ze straganów zawołała: „Ja też tak chcę!”. Zostawiła kolejkę ludzi i podbiegła do nas. Ks. Waldemar Maciejewski opowiada, co w Katowicach robią katolicy na ulicy.
Szła i płakała
Często słyszę: „Nie chodzę do kościoła. Doświadczyłem w nim wiele zła”. Słucham tych opowieści, zaczynam rozmawiać. Ludzie często chcą to z siebie wyrzucić.
Kiedyś przechodziliśmy przez pasy. Obok nas szła kobieta i płakała. Zacząłem rozmowę. Odwróciła się i powiedziała: „Niech ksiądz mówi, co ma do powiedzenia”. „Jesteśmy tu, by przypomnieć ci, że Bóg nas bardzo kocha. Że mimo naszych upadków i słabości tęskni za nami, szuka nas”. Szliśmy spory kawałek. Słuchała uważnie. Doszliśmy do przystanku, gdy znów się rozpłakała: „Nie mogę mieć dzieci, bardzo cierpię”. „Czy możemy się za panią pomodlić?” „Tak”. Skończyliśmy, a ona popatrzyła nam w oczy i powiedziała: „Jak dobrze, że was spotkałam. Życzę wam sukcesów w tym, co robicie. Dobrze, że wychodzicie na ulice”.
Słowo Boże ma moc. Wierzę w to. Niedawno na rekolekcjach pytałem kandydatów do bierzmowania: „Chcesz otrzymywać słowo Boże? Wyślij SMS-a o treści: »Czekam na słowo« na numer…”. Najwięcej SMS-ów przychodziło między godz. 21 a 23, gdy byli już w domach. Bez klasy, kumpli. Odpowiadali na poruszenie serca. Bywały rekolekcje, na których 90 młodych prosiło SMS-ami o słowo Boże…
Po co się wygłupiać?
Co nas blokuje przed wyjściem na ulice? Strach. Daliśmy sobie wmówić, że ludzie nie chcą słyszeć o Jezusie. Że zlaicyzowanego świata nie interesuje Ewangelia. Najważniejszą blokadą jest to, co Paweł VI w adhortacji „Evangelii nuntiandi” nazwał „przeszkodą domową”. Genialna diagnoza: sami potrafimy sobie wytłumaczyć: „Nie muszę wychodzić na ulice, na pewno nie będą chcieli słuchać. Po co się wygłupiać?”.
Ostatnio ruszyliśmy w stronę ulicy Mariackiej. Naprzeciw nas szło trzech chłopaków z napojami energetycznymi. Nie wyglądali na zbyt otwartych, ale nie zraziło nas to. „Mamy dla was słowo Boże. Chcecie się poczęstować?”. „Chcemy”. „Doświadczacie na co dzień miłości Boga?” „Średnio. Nie chodzimy do kościoła”. Zaczęliśmy głosić im kerygmat. Skończyło się tym, że cała trójka na środku ulicy odmówiła z nami modlitwę przyjęcia Jezusa jako Pana i Zbawiciela. Ktoś powie: „Niemożliwe”. Możliwe.
Jednym z owoców ewangelizacji jest to, że sami wracamy nawróceni, dotknięci słowem Bożym. Dziś rano, gdy modliłem się o to, co mam wam powiedzieć, przeczytałem w liturgii dnia proroctwo Izajasza: „Trawa usycha, więdnie kwiat, lecz słowo Boże trwa na wieki”.
Gdy wychodzimy z młodymi na ewangelizację, zastanawiamy się czasem, co powiedzieć, jak zareagują ludzie, a gdy wracamy, już nikt o tym nie rozmawia. Jesteśmy poruszeni mocą Słowa. Młodzi mówią: „Wow! To działa!”. Przypominam im to, co biskup Edward Dajczak opowiadał w 2013 roku na Kongregacji Odpowiedzialnych Ruchu Światło–Życie: „Ewangelizacja nie polega na tym, że my, lepsi, idziemy do was, gorszych. Jeśli tak myślicie, nie wychodźcie. Ewangelizacja to wyjście ludzi obdarowanych przez Boga, którzy dzielą się tym, na co nie zasłużyli. Nie możecie czuć się lepszymi od ludzi, których spotkacie na ulicy. To porażka!”.
Marcin Jakimowicz