"Usiadłam na krześle przed ołtarzem, a obok mnie siedział mój mąż. Nie uwierzycie, co się stało!"
Przyznam, że długo zabierałam się do napisania tego świadectwa. Zastanawiałam się, czy i jak w ogóle mam to zrobić… Stwierdziłam jednak, że jeśli po przeczytaniu mojej historii pomogę choćby jednej osobie uwierzyć w Jezusa, to warto wyjąć kartkę, długopis i spróbować w skrócie opisać proces mojego nawrócenia.
Pochodzę z katolickiej rodziny i od zawsze Kościół i Bóg był obecny w moim życiu. Kiedyś myślałam, że skoro chodzę na coniedzielną Mszę Świętą i uczestniczę w różnych dodatkowych nabożeństwach, to wystarczy żeby się zbawić. Przecież niektórzy ludzie w ogóle nie chodzą do kościoła, albo robią to tylko od święta!
Jako dziecko udzielałam się w różnych grupach parafialnych: dzieci Maryi, chórek kościelny, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży i można powiedzieć, że byłam dosyć blisko Boga. Codzienna modlitwa była dla mnie czymś zupełnie normalnym. Wręcz, gdy nie odmówiłam choćby jednej krótkiej modlitwy przed snem, nie mogłam zasnąć. Sumienie nie dawało mi spokoju.
Wszystko zaczęło się zmieniać na przełomie gimnazjum/liceum. Nie wiem, co dokładnie się stało. Nie mogę przypomnieć sobie, co sprawiło, że zaczęłam oddalać się od Boga. Co prawda dalej uczęszczałam na Msze święte i nabożeństwa, ale to już nie było to samo. Było mi to zupełnie obojętne. Nawet codzienna modlitwa stawała się dla mnie męcząca i z czystego lenistwa i pychy przestawałam się modlić. Nawet, gdy sumienie próbowało postawić mnie do pionu, tłumaczyłam sobie, że mam prawo odpocząć i nie muszę się modlić. Po co mi to? Przecież „zakuwałam” do późna i Bóg powinien to zrozumieć. Sama siebie rozgrzeszałam. Bóg jest miłosierny i na pewno mi to wybaczy… – takimi myślami zagłuszałam własne sumienie, które z czasem zupełnie ucichło. Dopiero dzisiaj zdałam sobie sprawę, jak wielką krzywdę sobie wyrządziłam. Gdybym tylko wiedziała, jaką cenę będę musiała za to zapłacić… Niestety, czasu już nie cofnę. Chciałabym jednak móc przestrzec przed tym inne osoby.
Wiek dojrzewania jest podobno najtrudniejszym okresem w naszym życiu i tym bardziej potrzebujemy obfitości łask Bożych. Bóg Ci chce je ofiarować, ale czy Ty z nich skorzystasz- zależy wyłącznie od Ciebie.
W okresie szkoły podstawowej i początkach gimnazjum byłam jedną z najlepszych uczennic w szkole. Co roku otrzymywałam świadectwa z czerwonym paskiem, dostawałam wyróżnienia w konkursach szkolnych itp. Teraz już wiem, że to wszystko zawdzięczam Bogu. Wtedy byłam z Nim blisko i nauka przychodziła mi dość łatwo. Schodki zaczęły się, gdy oddaliłam się od Boga („bo przecież sama sobie ze wszystkim poradzę”). Zaczęłam mieć problemy z nauką. Co prawda starałam się zdobywać jak najlepsze stopnie, ale przychodziło mi to z wielką trudnością. Czasami siedziałam po nocach i „kułam”, ale nic nie wchodziło mi do głowy. Musiałam więc ratować się ściągami, żeby utrzymać wysoki poziom. Mało tego, zaczęłam mieć poważne kłopoty związane z samopoczuciem. Bywały dni, że nie byłam w stanie wstać do szkoły. Byłam strasznie słaba i ledwo mogłam funkcjonować. Moi rodzice oboje pracowali, więc nie byli świadomi tego, że opuszczam całe dnie zajęć szkolnych! Ja po prostu zostawałam w domu i spałam, bo nie byłam w stanie wyjść z domu. Nikomu nie mówiłam o moim złym samopoczuciu. Usprawiedliwienia też sobie sama pisałam i nie wyszłoby to na jaw, gdyby nie moja nauczycielka z matematyki, która zaczęła się interesować tym, że zbyt często nie ma mnie w szkole. Moja mama została wezwana do mojej wychowawczyni na rozmowę i wszystko się wydało. Byłam zagrożona nieklasyfikowaniem z kilku przedmiotów. Wyobraźcie sobie szok, jakiego doznali moi rodzice. Ja? Taka zdolna, piątkowa uczennica? Jak to możliwe? Rodzice obarczyli za to winą mojego obecnego męża, a wtedy jeszcze chłopaka i zabronili się nam spotykać. Stwierdzili, że ma na mnie zły wpływ (ale i tak znajdywaliśmy sposoby, żeby się widywać ;)).
Pomijając problemy w nauce, to zanim poznałam mojego obecnego męża, miałam dwóch chłopaków. W tamtym okresie byłam tak spragniona miłości, że nie widziałam tego, z kim tak naprawdę się spotykam. Pierwszą moją wielką miłością był Przemek. Byłam w nim zakochana po uszy. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Kilka koleżanek ostrzegało mnie przed nim, ale ja byłam mądrzejsza. Myślałam, że mówią tak tylko dlatego, że mi zazdroszczą. Nasz związek trwał kilka miesięcy i były to najgorsze miesiące mojego życia!!!! Byłam na tyle zaślepiona, że zrobiłabym chyba wszystko, żeby z nim być. Chciałam tylko, żeby mnie ktoś pokochał… Chciałam poczuć się szczęśliwa… Nic więcej. Przemek wyczuł moją słabość do niego i szybko to wykorzystał w najbardziej perfidny i ohydny sposób. Molestował mnie na prawie każdym naszym spotkaniu, mimo stawianego przeze mnie oporu. Nie rozumiał słowa „nie”. Byłam dla niego nikim. Zwykłą zabawką, z którą mógł robić, co tylko chciał. Mimo tego byłam z nim. Wierzyłam, że się zmieni i że naprawdę mnie kocha. Niestety nie zmienił się. Chciał ciągle więcej i więcej, aż w końcu znalazłam w sobie siłę aby z tym skończyć. Okazało się, że się spóźniłam. On zerwał ze mną szybciej, pisząc mi sms-a, że z nami koniec – bez słowa wyjaśnienia. Nie czułam wtedy nic, zupełnie nic. Zamiast ulgi zostałam w totalnej rozsypce emocjonalnej. Później dowiedziałam się, że gdy byliśmy razem, zdradzał mnie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, jaka byłam głupia i jak bardzo zaślepiona. Mój drugi związek, o ile tak to można nazwać, nie potrwał zbyt długo. Skończył się w momencie, kiedy nie zgodziłam się na seks. Nie muszę chyba nic więcej dodawać… Od tamtej pory nie chciałam spotykać się z żadnym facetem. Miałam wręcz wstręt i przekonanie, że wszyscy faceci są tacy sami. Czasami nawet nachodziły mnie myśli, że rozumiem pary homoseksualne. Kobieta przecież nie zrobiłaby czegoś tak strasznego drugiej kobiecie.