Nie zdawałam sobie sprawy z siły sakramentu małżeństwa.
Mniej więcej wtedy wróciłam na łono Kościoła. Chodziłam w niedzielę na mszę, ale rzadko do spowiedzi i komunii. Doszłam do wniosku, że samo uczestnictwo we mszy nic mi nie da. Postanowiłam co miesiąc się spowiadać i przystępować do komunii. Było ciężko, miesiąc szybko mijał i nie udawało mi się raz w miesiącu wyspowiadać, miałam z tym trudności.
Udało mi się znaleźć pracę lepiej płatną w moim zawodzie, byłam szczęśliwa. W domu dalej dobrze się układało, i z mężem, i z dziećmi, które zaczęły ze mną chodzić do kościoła. Syn, co prawda, chodził sam lub z kolegą. Tak naprawdę nie wiem czy byli na całej mszy, czy dla świętego spokoju tylko pokazywali się w kościele.
Po około roku pracy znowu były zwolnienia i straciłam pracę, na szczęście prawie od razu dostałam w zawodzie pracę u znajomego w małej kameralnej firmie. To był czas kiedy zaczęło się dziać dużo w moim życiu duchowym.
Do pracy musiałam spory kawałek dojść i codziennie po pracy całą drogę rozmyślałam. Zaczęłam częściej przystępować do komunii i dużo myślałam o Bogu.
I owocem rozmyślań była moja deklaracja (Duch Święty zadawał mi pytania, teraz to wiem, wtedy nie wiedziałam, myślałam że prowadzę dialog sama ze sobą) czy wierzę w Boga? Czy chcę żyć z Bogiem? Odpowiedziałam że tak. Ale czy wiem, że wiąże się to z niesieniem krzyża? Odpowiedziałam, że tak, wiem, ale mam prośbę, by ten krzyż nie wiązał się z pracą zawodową.
Po tym w domu zaczęło się psuć, ale ja tego od razu nie zauważyłam, coraz więcej mój mąż wymagał ode mnie. Doszło do tego, że robiłam już wszystko: sprzątanie, gotowanie, pranie, zakupy, opłaty i wszystko, co było związane z dziećmi. Byłam zmęczona i na nic nie miałam czasu, jedyny czas dla mnie, to te 15 min. drogi z pracy do pociągu, kiedy wszystko mogłam sobie poukładać w głowie.
Mężowi psuła się komórka i zaczął naciskać, żebym mu wzięła nową, bo umowa moja mi się kończyła. Wzięłam mu komórkę na mój abonament.
Mój mąż zaczął dostawać dużo esemesów i krył się z tym, prześladował mnie dźwięk esemesa, to była jakaś paranoja. Już wszyscy znajomi pytali się, z kim on tak esemesuje, jak zwykle tłumaczył się, że ktoś ma problemy i musi mu pomóc. Czułam, że coś jest nie tak.
Zaczęłam bać się telefonów od męża, bo dzwonił tylko wtedy, kiedy chciał wyładować na mnie swoją złość, ciągle był niezadowolony i wściekły.
Nasze pożycie umarło.
Pewnego dnia wracam z pracy i idę do pociągu, i znowu głos w mojej głowie mówi mi, że coś jest przede mną zakryte i wtedy miałam odczucie, jakbym miała zarzucony koc na głowię i idę przykryta tym kocem. Nawet się rozejrzałam dookoła, czy ja przez ten koc wszystko widzę, to był przeźroczysty koc, ale tak silne wrażenie przykrycia, że uwierzyłam że tak właśnie jest.
Długo zastanawiałam się, czy sprawdzić, z kim tak koresponduje mój mąż. W końcu weszłam na moje konto telefoniczne w internecie i sprawdziłam, jaki to numer, ale on mi nic nie mówił. Zdarzyło się, że mąż zapomniał komórki, jak poszedł się kąpać i sprawdziłam w telefonie, oczywiście kobieta.
Zaczęłam go maglować i wypytywać, nie pękł, nie przyznał się do zdrady.
Na szczęście dzieciaków nie było w domu, bo to już był początek wakacji. Następnego dnia zaczęłam mu wmawiać, że wczoraj już mi się przyznał do zdrady, że bez sensu idzie w zaparte skoro już to powiedział. On był już tak skołowany tymi kłamstwami, że się przyznał. Wtedy stało się coś niespodziewanego, koc z głowy jakby został mi zdjęty i zalała mnie fala miłości i pewność, że to miłość jest w życiu najważniejsza i wszystko wydało mi się mało znaczące i nieważne, liczyła się tylko miłość. Wtedy myślałam, że chodzi o miłość do mojego męża, teraz wiem, że chodzi o Boga, bo Bóg jest miłością i On jest najważniejszy. Nie zrobiłam awantury, byłam otulona miłością i nie czułam złości ani rozpaczy, czułam jednocześnie miłość, smutek i chciałam zrozumieć, co się stało. Normalnie zaczęłam rozmawiać z mężem i stwierdziłam na końcu: „Ty się zakochałeś” - i dopiero dotarło do mnie, że go tracę.
Nie miał się gdzie wyprowadzić, bo ona mieszkała z wujkiem i właśnie szukała mieszkania do kupienia.
Powiedziałam, że przez miesiąc może z nami mieszkać. Nie było to dla mnie proste, mieszkanie z osobą, którą się kocha i nie można się do niej przytulić, ani dzielić ze sobą trosk dnia codziennego, jest wyniszczające. Jest to stan, kiedy nie możesz jeszcze kogoś opłakać i pożegnać, zamknąć ten rozdział, poukładać sobie wszystko na nowo w głowie, tylko codziennie tkwisz z otwartą raną i nie możesz jej nawet zabandażować, podleczyć, bo codziennie na nowo jest otwierana i jątrzona.
Umówiliśmy się, że będę dostawać na dzieci co miesiąc pieniądze i tak było.
Dotarło do mnie, że mój mąż chodzi głodny (nie jadł moich obiadów i naszego jedzenia), jak nam został obiad, to częstowałam go i zjadał.
Zdarzyło się, że chyba jego partnerka go wystawiła, nie odbierała telefonów i wtedy powiedział, że chciałby wrócić do mnie, jeżeli się zgodzę.
Zgodziłam się, ale byłam nieufna.
Przez dwa dni było w porządku (dalej czułam jakiś dystans do niego i była myśl, że muszę się z nim pożegnać i uwolnić się z niewoli, w jakiej byłam, tzn. uniezależnić się od niego). Następnego dnia on miał wolne, a ja szłam do pracy. Przez trzy godziny nie mogłam dodzwonić się do męża, sprawdziłam, z kim rozmawiał w internecie. Rozmawiał z nią. W tym dniu byliśmy zaproszeni na urodziny do córki jego siostry. Nie odzywaliśmy się do siebie (nie przyznawał się do spotkania z tamtą). Stwierdziłam, że to nie ma sensu i powiedziałam do jego siostry, że nie mam wyjścia, muszę go wyrzucić z domu. Pożegnałam się i wyszłam. Dogonił mnie samochodem, pojechaliśmy do domu i kazałam mu się spakować. Spakował się i wyszedł. Nie pamiętam dobrze, ile nocy przepłakałam, ale było ich mało - 2 lub 3. Szybko się pozbierałam, zaczęłam pogłębiać relacje z Bogiem i uczęszczać na takie spotkania-rekolekcje w moim kościele. Byłam na kilku mszach z modlitwą o uzdrowienie, w intencji mojego męża i tej dziewczyny. Bardzo szybko pogodziłam się z tą sytuacją i nawet byłam szczęśliwa. Docierały do mnie niewesołe informacje na temat męża, on miał zakaz kontaktu ze mną i prosił, żebym nie dzwoniła. Spotykał się czasem z dziećmi (które już miały po 17 i 18 lat), odbywało się to poza mną.
Raz, jak miał drugą zmianę, napisał do mnie esemesa i wtedy przegadaliśmy ze 2 godziny, nie był szczęśliwy, czuł się samotny i odizolowany od znajomych, okazało się, że zakaz kontaktów dotyczył również ich. Powiedziałam, że jak chce, to może wracać, i miał się przygotować do powrotu.
Przez jakiś czas nie miałam z nim kontaktu, nie szukałam go, było mi dobrze tak, jak jest.