Zaciskał zęby i szedł dalej

O księdzu zwiewającym z szufladek i życiu na pełnej petardzie z Piotrem Żyłką rozmawia Marcin Jakimowicz.

Marcin Jakimowicz: Co takiego było w ks. Kaczkowskim, że wszyscy po nim płaczą? Od lewa do prawa?

Piotr Żyłka: Rzeczywiście płaczą po nim „wszyscy”. Nie tylko ludzie o pewnej kościelnej wrażliwości, konserwatywni czy ci „do przodu”. Widzę, co się dzieje na Twitterze czy Facebooku. Wspominają go i ludzie lewicy, i ludzie zakochani w Mszy trydenckiej. Spory rozstrzał. Od Cezarego Gmyza i Tomasza Terlikowskiego po dziennikarzy zupełnie z Kościołem niezwiązanych. Co w nim takiego było? Jan próbował szukać człowieka. Tak najkrócej można powiedzieć. Był postacią bardzo nieoczywistą. Z jednej strony chłopakiem wychowanym, jak sam mówił, w bardzo liberalnej rodzinie, z drugiej – kapłanem zafascynowanym tradycyjną liturgią. Ta jego złożoność powodowała, że wymykał się z szufladek. Reakcja na jego śmierć pokazuje, że nie da się go włożyć w żadne nasze schematy i podziały. Jego „celebryckość”, czyli choroba, bardzo zbliżała go do ludzi. Każdy, myślę, „nakładał” ją sobie na swoje trudne doświadczenia.

Mówi się, że mężczyzna nie choruje, ale walczy o życie. A on? Opowiadał o chorobie jako o czymś normalnym, oczywistym. Nie histeryzował, nie przyjmował roli biednego misia. Skąd brał siłę?

Zabrzmi to bardzo grzecznie i pobożnie, ale prawdziwie: pytałem go o to wiele razy i zawsze odpowiadał: „Źródłem jest dla mnie Eucharystia”. Jego główną misją kapłańską było mówienie na lewo i na prawo, że Eucharystia jest absolutnym centrum wszystkiego. Gdyby nie ona – opowiadał – nie byłoby żadnego życia na pełnej petardzie.

Młody rozpędzony dziennikarz słyszy słowa: „chemia”, „rak”, „onkologia”. Nie przerażały Cię te zakazane w mediach słowa? Nie burzyły Twego świata?

Burzyły. Początkowo, gdy tylko go poznałem, nosiłem w sobie bunt. Wynikał z tego, że Jan nie oczekiwał dla siebie cudu. Często o tym rozmawialiśmy. I prywatnie, i w przestrzeni publicznej. Nie czekał na cud. Nie chciał wymuszać niczego na Panu Bogu. To mnie irytowało; dlaczego nie otworzy się na maksa na interwencję z góry? Dziś widzę, że to była pokora. Mówił o „pełzającym cudzie”, o tym, że i tak już długo żyje. W czasie spotkań pobożne kobieciny przynosiły mu wody z różnych cudownych źródełek. Jak reagował? Czasem pobłażliwym uśmiechem, a pod koniec zdenerwowaniem. W pewnym momencie miał już tego dosyć. Im dłużej go poznawałem, tym wyraźniej widziałem, że on sam ewoluował. Modlił się o to, by żyć jak najdłużej.

Widziałeś go w chwili bezradności, takiej słabości, która zupełnie podcięła mu skrzydła?

Nie. Nie widziałem nigdy, by fizyczność przytłoczyła go do ziemi. Z zaciśniętymi z bólu zębami jeszcze gadał z ludźmi, pocieszał ich. Jeździliśmy na mnóstwo spotkań autorskich. Czasem budziliśmy się i widziałem, że już nie ma siły wstać. Ale zaciskał zęby i szedł dalej. Nie zatrzymywał się. Od poniedziałku do piątku był szefem hospicjum w Pucku, w weekendy ruszał z kazaniami i konferencjami, by zbierać pieniądze na tę instytucję. Raz widziałem, że coś pękło, rozkleił się, emocjonalnie „poleciał”. W Zurychu, gdzie pracowaliśmy nad książką, w pewnym momencie, gdy jego tata wyszedł na spacer, zaczął opowiadać o swych najbliższych, o rodzinie. Zastanawiał się, jak sobie poradzą, gdy go zabraknie. Wtedy rozkleił się całkowicie. Nawet w takiej sytuacji nie myślał o sobie, ale o innych!

Pytałeś go, skąd się wzięła choroba? Co odpowiadał?

Nie winił za nią Boga. Nigdy Go nie oskarżał. W programie Tomasza Lisa powiedział: „to nie jest tak, że Bóg widzi twoją krzywą gębę i mówi: to tobie dam raka”. Nie! On był bioetykiem, siedział na co dzień w medycynie i wyjaśniał, że choroba nie jest karą. Jesteśmy „zjawiskiem biologicznym” i takie rzeczy się zdarzają. Są wynikiem pewnych procesów. I tyle. Nie dorabiał do nich na siłę ideologii.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

Marcin Jakimowicz