Zaciskał zęby i szedł dalej

O księdzu zwiewającym z szufladek i życiu na pełnej petardzie z Piotrem Żyłką rozmawia Marcin Jakimowicz.

Ostatnim słowem księdza – opowiada jego ojciec – było „miłosierdzie”. Nieustannie mówił o tym, że Bóg kocha grzesznika. To niezbyt popularna teza.

To prawda. Bo zakłada ona, że centrum dowodzenia nie jest w nas, ale gdzie indziej. Że nie mamy na coś zasługiwać, ale wszystko zostało nam dane. Nie jest łatwo przyjąć orędzie miłosierdzia.

Spodziewałeś się, że wasza książka stanie się bestsellerem i trafi pod strzechy?

Pamiętam jedną scenę. Staliśmy na balkonie w Zurychu i zastanawialiśmy się, co z tej książki wyjdzie. Jan powiedział: „Super, gdyby udało się dotrzeć z tą książką do ludzi niewierzących”. Bardzo mu na tym zależało.

Jak reagowali na niego ludzie spoza Kościoła?

Znali go z mediów, więc wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Widzieli, że nie będzie ich punktował, oceniał. Podchodzili do niego z szacunkiem. Wczoraj rozmawiałem z Antkiem Pawlickim – aktorem, który zrobił film dokumentalny z Janem. Opowiadał, że gdy Jan przychodził znienacka na plan filmowy, aktorzy byli spłoszeni, zaskoczeni. Wycofywali się, pytali: „Co to jest? Ksiądz na planie?”. Kończyło się często intymnymi rozmowami czy spowiedziami.

Kiedyś na Woodstocku do spoconych chłopaków z dredami mówił: macie w sobie tęsknotę za mistyką, pierwiastek nadprzyrodzoności. Pielęgnujcie to.

Przecież on jechał na Woodstock nie po to, by zdobyć popularność i usłyszeć gromkie brawa, ale by spotkać się z młodymi. On wiedział (wiem, że zabrzmi to paradoksalnie), że wśród tych ludzi mogą być przyszli księża. Naprawdę w to wierzył. Przecież jego nawrócenie rozpoczęło się tak, że wyszedł po imprezie skacowany i w konfesjonale trafił na sensownego spowiednika. Tak zaczęła się jego wielka przygoda z Bogiem. Pomyślał: „Czemu spotkanie Kaczkowskiego w sutannie nie mogłoby być takim impulsem dla jakiegoś zbuntowanego młodego człowieka?”. Mówił często, że jeśli chcemy na tym świecie zrobić coś dobrego, musimy współpracować z ludźmi inaczej myślącymi. Robić coś razem. Jak mantrę powtarzał: „Kościół nie ma monopolu na dobro. Możemy wiele nauczyć się od ludzi spoza Kościoła”. Wiem, brzmiało to dla wielu niepokojąco.

Był antyklerykalny, wytykał grzechy Kościoła, a jednocześnie bardzo ten Kościół kochał.

Kochał. Naprawdę. Gdy wpadliśmy na pomysł, by zrobić tę książkę, pierwszy roboczy tytuł brzmiał: „Wkurzeni na Kościół, kochamy Kościół”. {BODY:BBC}(śmiech){/BODY:BBC} Bardzo kochał Kościół, mimo że widział jego ogromną biedę, małostkowość i dostawał z różnych stron po głowie. Nieustannie podkreślał, że bez miłości nie wytrzymałby w Kościele, że może ten kościół przez małe „k” jest często skostniały, odpychający, raniący, ale Duch Święty się przez te skostniałe struktury przebija.

W łódzkim duszpasterstwie dominikanów powtarzał: nie szemrajcie na Kościół. Nie szemrajcie.

Często to mówił. A przecież mógł powiedzieć o tej wspólnocie wiele złego. Jeśli wyrażał coś mocno i dosadnie, to nigdy w ramach rewanżu, by się komuś odgryźć, ale po to, by zareagować na grzech, krzywdę, zło.

Bardzo się odsłaniał. Nie bał się pokazywać swojej słabości. I ludzie to doceniali.

Nie chował się w pancerzu. Nie udawał silnego. Jeden z największych dramatów współczesnego człowieka polega na tym, że nie chcemy pokazać przed samymi sobą czy Panem Bogiem, jacy naprawdę jesteśmy. Zakładamy maski. A Jan, wykończony przez raka, już nie kalkulował. Pokazywał siebie prawdziwego.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..
TAGI:

Marcin Jakimowicz