O księdzu zwiewającym z szufladek i życiu na pełnej petardzie z Piotrem Żyłką rozmawia Marcin Jakimowicz.
Często żartował?
Bardzo. Miał specyficzne poczucie humoru, rozbrajał mnie nim. Było w tym sporo autoironii. Jedna sytuacja: siedzimy sobie kiedyś po jednym ze spotkań z czytelnikami. Podpisujemy książki. Najczęściej Jan robił to tak, że podpisywał się imieniem i nazwiskiem, pisał błogosławieństwo, ewentualnie jeszcze kilka słów. Tego dnia zauważyłem, że co jakiś czas podpisując książkę, wykonuje jakiś dziwny ruch ręką i rysuje jakieś dziwne szlaczki. „O co chodzi? – pomyślałem z ciekawością. – Co robisz?”. „Jak to co? Jesteś kawalerem? Jesteś. No więc postanowiłem, że wezmę sprawy w swoje ręce. Jak podchodzi po podpis jakaś piękna dziewczyna, która na pierwszy rzut oka wygląda na dobrą kandydatkę, to jej zakreślam twoje nazwisko i piszę, żeby się z tobą skontaktowała” – odparł z szelmowskim uśmieszkiem.
Zmarł niedawno. Ludzie na Facebooku pisali: „mamy swojego świętego”. Modliłeś się już za jego wstawiennictwem?
Rozmawiałem z nim. Tak lepiej powiedzieć. Dwukrotnie wieczorem, gdy wracałem do domu padnięty po całodniowym opowiadaniu o Janie, siadałem i zaczynałem do niego mówić. I od razu gęba mi się uśmiechała
Sam przed śmiercią powiedział: „Będę robił, co tylko możliwe, by być jak najbliżej was.
Jeśli Pan Bóg pozwoli”. Z niewieloma księżmi miałem tak bliski kontakt, więc siadam i gadam sobie z nim. Wiem, jak mógłby zareagować, co mógłby odpowiedzieć, z czego się pośmiać. Siadamy i gadamy Zmarł w drugi dzień Wielkanocy. Zobacz, na kiedy wyznaczono jego pogrzeb. Na prima aprilis. Tylko on mógł sobie coś takiego wykombinować...
Marcin Jakimowicz