O oczach serca, przebaczeniu i złotej nitce miłosierdzia z o. Ludwikiem Mycielskim OSB rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Barbara Gruszka-Zych: Słyszałam, że modlił się Ojciec o to, żeby nie zostać księdzem.
Ojciec Ludwik Mycielski: Od ósmego roku życia. W Morągu znalazłem się na sali pooperacyjnej z chłopami opowiadającymi wstrętne kawały. Na moje protesty odpowiadali: „Za pieniądze ksiądz się modli, za pieniądze świat się podli”. Gdy opowiedziałem o tym rodzicom, usłyszałem: „Lepiej by im było przywiązać kamień młyński do szyi i utopić w głębinach morza”. Zostałem przez tamtych mężczyzn podtruty, a wynik był taki, że do codziennego pacierza zacząłem dołączać prośbę: „Panie Jezu, żebym przypadkiem nie został księdzem!”.
Myślał Ojciec, że Pan Bóg sobie odpuści?
Do czasu matury, ze względu na prześladowanie przez UB całej mojej rodziny, często zmieniałem miejsce zamieszkania. Uczęszczałem do dwunastu szkół w różnych wsiach i miastach Polski. Do IX klasy ogólniaka chodziłem w Dubiecku koło Przemyśla. Tam właśnie na jednej z lekcji religii ksiądz zawołał: „Samuelu, Samuelu, Samuelu!”, po czym podszedł do mnie i szepnął: „Kiedy takie wołanie usłyszysz, odpowiedz: »Mów, Panie, bo sługa Twój słucha«”. Od tamtej chwili wszyscy zaczęli mi wmawiać, że będę księdzem. Nie mogłem tego wytrzymać i postanowiłem stamtąd uciec. Wysłałem do rodziców list z pytaniem: „Czy mogę stąd wyjechać?”. Odpowiedzieli: „Na wszystko, co nie jest grzechem, pozwalamy i błogosławimy”. Obdarzyli mnie cudowną wolnością.
Przeniósł się Ojciec do Bytomia.
Tak, zacząłem naukę w Technikum Elektrycznym w Bytomiu. Interesowały mnie transformatory, odkrywanie praw indukcji. Dopiero po latach zrozumiałem, że w taki sposób Pan Jezus przygotowywał mnie do wchodzenia w świat indukcji międzyludzkiej.
Kogo Ojciec spotkał?
Bóg w swoim miłosierdziu podsyłał mi szereg dobrych ludzi – niektórzy dzisiaj są sługami Bożymi, błogosławionymi i świętymi – ks. Franciszka Blachnickiego, Hannę Chrzanowską, Jerzego Ciesielskiego, kleryka Jurka, który miał się objawić światu jako bł. ks. Popiełuszko, papieża Pawła VI, Chiarę Lubich i Igino Giordaniego – założycieli Ruchu Focolari, małą siostrę Jezusa Magdalenę Hutin.
Ale pierwszy poznał się na Ojcu ks. Wojtyła.
Kimże ja byłem, żeby się miał na mnie poznać? Faktem jest, że 21 sierpnia 1955 r. w Krakowie, po przyniesieniu Wiatyku mojej babci, spytał mnie: „Co z Tobą?”. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pokazałem mu ściskany w garści szary różaniec. A on mi na to: „Właśnie sobie coś takiego o Tobie pomyślałem”.
Wyczuł, że był Ojciec blisko Pana Boga.
Nie wiem, jak ze mną było. Pamiętam, że pierwsze poważne doświadczenie religijne przeżyłem jako 6-latek, w maju 1944 r. Wtedy, w Nienadowej pod Przemyślem, mocno przemówiły do mnie słowa pieśni: „Bernadka dziewczynka szła po drzewo w las, anioł ją tam wiedzie, Bóg sam wybrał czas. Ave, ave, ave, Maria!”.
Kiedy Pan Bóg wybrał czas na powołanie Ojca?
Myśli o specjalnym Bożym powołaniu pojawiały się we mnie w bytomskim technikum. Należałem wtedy do koła plastycznego i dużo malowałem. Kiedyś, po północy, ktoś do mnie zapukał. To był o. Piotr Rostworowski, który zastał mnie z pędzlem w ręku i jakby się zamyślił: „Kiedy będziesz zakonnikiem, czy będziesz mógł malować?”. Od tej pory nie wziąłem pędzla do ręki. Tak podziałał na mnie przykład odrzucenia pędzla przez malarza, św. brata Alberta. Czytałem o nim książkę Pii Górskiej „Paleta i pióro”. Gdy byłem w klasie maturalnej, mój katecheta zawiózł mnie do seminarium w Nysie. Tu odkryłem, że na pewno nie mam być księdzem diecezjalnym. Ale zabrał mnie też na pielgrzymkę do Lasku Prudnickiego, niby „do św. Józefa i do księdza prymasa Wyszyńskiego”. Podobno kiedyś byli tu franciszkanie. I wtedy błysnęła mi myśl: „Może zostanę franciszkaninem?”.