Krzysiek: – Chodzimy na granicy, czułem to. Jeden ruch i stanie się coś złego. Jakiś facet wsiadł do autobusu z wieńcem pogrzebowym. Przez głowę przemknęła mi myśl: „To dla twojego brata”. Pod blokiem zobaczyłem karetki. Patryk: – Zaplanowałem samobójstwo. Wybrałem miejsce i czas. Biarritz we Francji. Stroma skała nad oceanem. Skoczę, a fala mną pozamiata. W trzy sekundy...
Krzysztof Demczuk: Przez lata nie miałem z nim zbyt dobrych relacji. Dzieliła nas różnica wieku. Gdy zginął, miał 19 lat, ja byłem 14-letnim chłopakiem. W ostatnim roku jego życia zaczęliśmy się do siebie zbliżać. To, co mówił, było ważne. Był prawdziwym fighterem. Nie znał strachu. Często bałem się tego, jak zareaguje w miejscach publicznych. Miał pieniądze, miał wokół siebie ludzi. Trzymał się z ciemnym światkiem. Znikał na tydzień, pojawiał się. Nie uznawał żadnych barier. Pamiętam, jak wchodziliśmy do knajpy, ktoś go zaczepiał, a on, jak gdyby nigdy nic, gasił na ręce papierosa. Bez mrugnięcia okiem. Na rękach miał pełno blizn. Zawsze ryzykował, już od dziecka. Trzy razy miał złamane ręce. Bił się kiedyś pod dyskoteką, a ja starałem się go odciągnąć. Koleś przystawił mu pistolet do głowy, a on z uśmiechem rzucił: „No, dalej, strzelaj”. Facet nie pociągnął za spust. Często widziałem go zakrwawionego. W domu wybuchały awantury. Matka nie potrafiła sobie z nim poradzić. Jako młodszy brat chłonąłem takie obrazki.
Pewnego dnia został napadnięty przez trzech facetów. Zaskoczyli go, dorwali wieczorem. W rękach mieli deski nabijane gwoździami. Wpadł w furię. Pokiereszował ich. Mieli połamane zęby, złamane podstawy czaszki, nogi, żebra. Okazało się, że byli to recydywiści. Wydali na niego wyrok. Takie chodziły pogłoski. Kilka tysięcy za głowę Demczuka. Czułem, że chodzimy na granicy. Jeden niewłaściwy ruch i stanie się coś złego, nieodwracalnego. Kiedyś, wracając z technikum budowlanego w Sosnowcu, zobaczyłem faceta, który wsiadł do autobusu z wieńcem pogrzebowym. Przez głowę przemknęła mi myśl: „To wieniec dla twojego brata”. Pod blokiem zobaczyłem karetki. Zamieszanie. Mieliśmy sąsiada, który często się awanturował. „Pewnie znowu coś wywinął” – zaśmiałem się szyderczo, ale zobaczyłem, że kumple się nie śmieją. Zorientowałem się, że chodzi o mnie. W windzie sąsiadka powiedziała: „Bardzo mi przykro”.
Wpadłem w furię. Waliłem głową w ściany. Czołem wybiłem szybę. Gdy wbiegłem do domu, brat już nie żył. Mój świat runął. Emocjonalnie czułem, że ktoś mnie ograbił, zabrał wszystko. Byłem w amoku. Tego samego dnia spotkałem chłopaka starszego o 10 lat i gdy usłyszałem, co mówił o moim bracie, rzuciłem się na niego i pobiłem go. Mój żal zmienił się w nienawiść. Czułem, że jeśli dorwę ludzi, którzy grozili mojemu bratu, zabiję ich. Byłem jednak inny niż on. Bałem się. Nie chciałem, by ktoś o tym wiedział, więc zakładałem wiele masek. Udawałem kozaka. Rzucałem powiedzonkami typu: „Morda nie szklanka”. Znałem już alkohol, narkotyki, przypalałem trawę. Gdy ćpałem, znikał strach i ulatniał się wewnętrzny ból. To bardzo mi pomagało. Zawsze towarzyszyło mi myślenie: „Jeśli coś robisz, rób to na maksa”. Zostało mi to do dziś. (śmiech) Ktoś ćpa raz w tygodniu? Ja będę ćpał cztery razy w tygodniu. Ktoś pije wino? Wypiję dwa. Była we mnie chęć zaimponowania światu.
Siałem zniszczenie
Tata wyjeżdżał, dużo podróżował, a matka była sama. Wielu rzeczy, myślę, nie wiedziała. O tym, że biorę, dowiedziała się zbyt późno. W 1995 roku wylądowałem na toksykologii. Przyszedłem do domu naćpany, położyłem się, mama zorientowała się, o co chodzi, i po kilkudziesięciu godzinach ocknąłem się w szpitalu. Pod respiratorem, związany pasami. Mówili, że byłem agresywny, biłem, szarpałem się, siałem zniszczenie. Spojrzałem na sine palce, na to, jaki jestem chudy, i coś do mnie dotarło. Zobaczyłem, że moje ćpanie było destrukcyjne. Ćpałem, by siebie zniszczyć, unicestwić. Nie uznawałem limitów. Szczególnie gdy dopadały mnie tęsknota za bratem, ból.
Rodzice chodzili do kościoła, ciągnęli nas ze sobą, nigdy jednak nie miałem z Bogiem osobowej relacji. Po śmierci brata czułem, że jeśli On istnieje, musi być tyranem, sadystą. Do miejsc sakralnych miałem jednak szacunek. Wściekałem się, gdy piliśmy wino na cmentarzu i ktoś usiadł na nagrobku.
W październiku 1995 roku postanowiłem, że kończę z ćpaniem. Zamykam ten rozdział. Po wyjściu z toksykologii miałem dobre postanowienia. Nosiłem w sobie jednak masę mechanizmów. „Raz przypalisz, nic się nie stanie” – kombinowałem. I znów zacząłem się staczać. Nauczyciele rzucali: „Demczuk, z ciebie nic nie będzie. Będziesz bandytą, kryminalistą”. Sąsiedzi mówili: „Skończysz jak brat”.
Marcin Jakimowicz