O tym, jak wejść do Bożej rodziny, i o Najwyższym wybierającym tych, którzy się „nie nadają”, z Deborą Sianożęcką rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Jak to się stało, że pani psycholog zajmująca się na co dzień ludźmi uzależnionymi pisze o sobie: „Jestem uzależniona. Od Eucharystii”.
Debora Sianożęcka: Przychodzi taki czas, gdy człowiek czuje, co jest mu potrzebne do życia, bez czego nie potrafi funkcjonować. W pewnym momencie zrozumiałam, że nie jestem w stanie żyć bez dwóch rzeczywistości, bez Eucharystii i Biblii. Jezus zapowiedział: „Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego, nie będziecie mieli życia w sobie”, a ja wiem, że to nie jest metafora. Gdy nie przyjmuję Komunii, nie mam siły: fizycznej, psychicznej, duchowej. Poza tym ja bardzo lubię przyjmować Jezusa. (śmiech) Często, gdy przychodzę do kościoła „wypluta”, zmęczona, nagle pojawia się we mnie odruch, który na własnej skórze przerobiła biblijna Elżbieta: skirtao.
I Debora Sianożęcka zaczyna tańczyć jak maleńki Jan Chrzciciel?
Nie, nie tańczę. Nie wywołuję wśród wiernych popłochu i świętego oburzenia. Nie chcę, by wzywali egzorcystę. (śmiech) Ale, nie ukrywam, mam ochotę podskoczyć. Czuję ogromną radość. Eucharystia jest wielkim uderzeniem życia. Ona niesie światło.
Nosiłaś w sobie ciemność?
Tak. Nie potrafię o tym mówić bez wzruszenia. Na szczęście mam wodoodporny tusz. (śmiech) Przeżyłam ciemność. Wielką. Dziś patrzę na to jak na czas łaski. Przed laty wylądowałam po uszy w depresji. Nieźle to brzmi: psycholog w depresji.
Przyznajesz się do tego bez bicia? Szewc bez butów chodzi – ładnie się mówi, ale opowieści psychologa o swoje depresji to nieczęsty przypadek…
Przyznaję się do tego, bo często ludzie postrzegają psychologów jako ludzi niezniszczalnych, silnych psychicznie. Czytasz Biblię, poznajesz Boga i wiesz już, że nie możesz udawać. Tu nie ma miejsca na kompromisy. Albo jesteś prawdziwy, albo znikasz, nie ma cię. Dlaczego psycholog przyznaje się do depresji? Bo grozi mu to, że straci czujność, samokontrolę. Pomyśli: „Przyjmuję setki ludzi. Znam schematy myślenia, mechanizmy, wiem, co powiedzieć, co wyłapać. Może już jestem zdrowa? Doskonała?”. Od najwcześniejszych lat towarzyszył mi smutek. Trochę wiązało się to z trudnymi doświadczeniami z rodzinnego domu... Gdy zabrakło Pana Boga i weszłam w grzech, ten smutek przekształcił się w depresję. I wtedy w moim życiu pojawiła się koleżanka – Sara. Mieszkałyśmy razem. Zwracała moją uwagę. Zawsze wieczorem modliła się i czytała Słowo. Obserwowałam ją. Pamiętam obrazek: Sara siedzi na łóżku z Biblią. Zaczęło mnie to fascynować…
Sara i Debora… Biblijny „spis lokatorów”.
Tak. To był biblijny skład. Sara była aniołem, takim Rafałem w spódnicy, który towarzyszył Tobiaszowi. Wiem, że modliła się za mnie. O to, bym odnalazła się w Kościele. I tak się stało. Zupełnie niezaplanowanie, spontanicznie, nie wiedząc do końca dlaczego, poszłam do spowiedzi. W Krakowie miałam do wyboru setki kościołów. Była zima. Trzaskający mróz. Szłam i szłam, aż doszłam na Skałkę. W kościele trwał remont. Nie było miejsca na spowiedź. „Remont w kościele – ja do remontu”, tak wtedy pomyślałam. Spotkałam kapłana – o. Augustyna Pelanowskiego. Spowiadałam się w ogrodzie. Na mrozie. Wyrzucałam z siebie grzechy, nazywałam je po imieniu i… nie czułam się oceniana, zawstydzona. To było niezwykłe doświadczenie. Bardzo mi pomogło. Gdy wracałam po spowiedzi, nagle dopadł mnie płacz. Zaczęłam płakać na środku ulicy Dietla.