O poskramianiu węży z Dariuszem Malejonkiem rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Czujesz się przez cały czas kochany przez Pana Boga?
Dariusz Malejonek: Tak. Ale często muszę walczyć o to, by to od Niego usłyszeć. Ten świat skutecznie zagłusza Jego głos, próbuje Go wyciszyć, co chwilę bombarduje mnie informacjami: Bóg cię nie kocha, jesteś sam, to, co robisz, nie ma sensu. To są strzały, które cały czas wróg wymierza w moje serce. Jeżeli nie pomodlę się rano, nie przeczytam Biblii i nie uchwycę się mocno tego słowa, jest ciężko. Ale gdy uda mi się usłyszeć z samego rana tę słodką melodię, te wszystkie obietnice, które Bóg wypowiada na mój temat, jest o wiele łatwiej. Wiesz, ja naprawdę doświadczyłem na własnej skórze, że są siły, które chcą mi tę świadomość wydrzeć, zniszczyć.
Bywały chwile, gdy wołałeś do Boga, a odpowiadała ci pustka?
Tak. Wiele razy. To normalna sytuacja. Nie bez powodu na ostatniej płycie 2Tm 2,3 śpiewamy Psalm 22: „Eli, Eli lama sabachtani”. Ten dramatyczny krzyk: „Gdzie jesteś? Czemuś mnie opuścił?”. Często poruszam się w ciemności, po omacku. Dzięki Bogu nie jest to tak długa noc jak u Matki Teresy z Kalkuty, bo chyba bym oszalał… Ale przeżywałem też nie tak dawno chwile, gdy przyszła mi do głowy myśl: a co, jeśli Boga nie ma?
Przeraziłeś się tych intuicji?
To było najstraszniejsze doświadczenie ostatnich lat. Zacząłem się modlić, wołać, krzyczeć do Pana Boga i łaska wiary wróciła. Po tym wszystkim pytałem: „Po co? Dlaczego przytrafiło mi się coś tak potwornego?”. I zrozumiałem: po to, bym czuł to, co przeżywają ludzie niewierzący. Bym ich nie oceniał, nie krytykował. Czytam wywiady z muzykami, którzy nie mają łaski wiary, i widzę, że w stanie, który był dla mnie nie do zniesienia, oni żyją na co dzień.
Poznałem osobę, która wróciła do Kościoła, bo usłyszała, jak śpiewałeś na scenie „Nie umrę”. Darek Malejonek boi się, że trafi do piekła?
Nie boję się. Znam moje uczynki i nie mam złudzeń co do tego, jakim jestem człowiekiem, ale wierzę w przeogromne Boże miłosierdzie. Myślę, że Bóg nikogo nie skazuje na piekło. To człowiek w swojej pysze może powiedzieć „nie” i wzgardzić miłosierdziem. Jedyny grzech, którego Bóg nie może odpuścić, to ten niewyznany.
„Dawid szedł na wojnę z Filistynami i nie miał miecza” – opowiadałeś przed laty. „Kapłan powiedział: »Jest tylko miecz Goliata, którego zabiłeś«. A wtedy Dawid odrzekł: »Jest to najlepszy miecz«. Muzyka rockowa jest takim mieczem Goliata”. Dalej masz taką świadomość?
Tak. Dostałem list. Napisał do mnie chłopak. Przed laty stoczył się kompletnie. Pił, ćpał, pogrążał się z dnia na dzień. Trafił na koncert Houka. Gdy pod koniec koncertu rzuciłem do mikrofonu: „Z Bogiem!”, strasznie się wkurzył. Jak mogę coś takiego gadać? Wrócił do domu i… nie mógł się od tych słów uwolnić. One cały czas w nim pracowały, rezonowały, uwierały. Napisał, że był to początek jego nawrócenia. Dziś ma piątkę dzieci i zgłosił się z rodziną na… misje do Chin. Zaczęło się od krótkiego „Z Bogiem!”. Nigdy nie wiesz, które słowo dotrze do ludzi. Słyszałem wiele podobnych opowieści. Jeden mężczyzna stracił pracę, rzuciła go żona. Załamał się, chciał popełnić samobójstwo. Ktoś podrzucił mu płytę Maleo Reggae Rockers i, jak wspomina, to go uratowało. Wiem, że to nie moja zasługa, ale takie rzeczy naprawdę dają mi „kopa” do pracy…
W czasie koncertu, na którym jedna z kapel zaproponowała: „Jeśli ktoś chce oddać życie Jezusowi, niech podejdzie pod scenę”, usłyszałem: „To niepoważne. Taka gra na emocjach”. A przecież u Ciebie wszystko zaczęło się właśnie od takiej sceny…
To był 1987 rok. Graliśmy w Jarocinie z Moskwą. Nie szukałem jakoś desperacko Boga, ale dziś widzę, że On mnie szukał. Dowiedzieliśmy się, że zagra tam amerykański zespół No Longer Music. Nie mieli pozwolenia na koncert na dużej scenie, więc grali pod kościołem. Poszedłem. To nie był jedynie koncert, ale też pantomima o tym, że Jezus oddał za nas życie. Lider grupy David Pierce powiedział: „Jeśli ktoś chce oddać życie Jezusowi, niech podejdzie pod scenę”. Początkowo denerwowało mnie to całe gadanie. „Graj, a nie gadaj” – chciałem powiedzieć.
Ale w pewnym momencie poczułem, że to nie są tylko słowa, że jest w nich jakaś moc. Podszedłem i przyjąłem do serca Jezusa. I jak pokazało życie, był to początek drogi nawrócenia. Parę rzeczy jeszcze się posypało. Przede mną była długa droga, ale to był początek. Potem zmarł mój przyjaciel Bartek „System”. Wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko. Przyjąłem chrzest, wzięliśmy z Elą kościelny ślub, znalazłem się w Kościele, we wspólnocie neokatechumenalnej. I to, widzę, uratowało mi życie.
Kochasz Kościół?
Tak. I to dla mojego środowiska jest rzeczą kompletnie niezrozumiałą. Kościół jest przedmiotem szyderstwa: jest dla nich szajką pedofili, watykańską sektą, która łupi kasę z naiwnych ludzi, organizacją przestępczą odpowiedzialną za wyniszczenie Indian i płonące stosy. Odpowiada za większość zła na tym świecie. Tak to widzi wiele osób z rockowego środowiska. Ja poznałem prawdziwy, piękny Kościół, wspaniałych kapłanów. Tu wzrastam i staję się chrześcijaninem. To długi proces. Kiedyś próbowałem dyskutować z ludźmi na Facebooku czy w realu, ale dochodziło tylko do nerwowych przepychanek. Zrozumiałem: nie tędy droga.