Tak, to dzieję się naprawdę. Egzorcyzmy się nie skończyły. Ksiądz wciąż stoi nade mną i modli się. I te osoby, które modliły się z księdzem, też tam ciągle są i wciąż nieustannie modlą się.
Śmierć mojego syna w październiku 2002 r. okazała się pierwszym w życiu spotkaniem z osobowym DOBREM osobową MĄDROŚCIĄ osobową MIŁOŚCIĄ. Może nie tak - pierwszym rozpoznanym przeze mnie spotkaniem. Wcześniej z pewnością takie były, ale moja ślepota nie pozwalała mi tego dostrzec. Dopiero w zetknięciu z tak WIELKĄ PUSTKĄ, jaka następuje po stracie dziecka, okazuje się, że można przejrzeć. „Bicia serca nie stwierdzam” - po tych słowach lekarza poczułam się jak manekin z twardego plastiku, cały wypełniony powietrzem, a nie wnętrznościami ludzkimi. Serce mojego dziecka przestało bić, a wraz z nim również moje. PUSTO było wszędzie we mnie i dookoła mnie. Teraz z perspektywy tych trzynastu lat mogę powiedzieć, że ta pustka okazała się błogosławioną przestrzenią dla osobowej Miłości. Często zastanawiałam się, jak to jest, kiedy następuje poczęcie istoty ludzkiej - powołanie jej do życia w wieczności? Dziecko umiera przed narodzeniem dla świata, ale przecież w wieczności żyje wciąż. A więc to nieprawda, co często zdawało mi się w chwilach zwątpienia, że moje ciało to żywa trumna, że dałam śmierć zamiast życia. Bóg powołał moje dziecko do życia w wieczności, a po jego śmierci tu na ziemi, wziął je za rękę i poszli gdzieś razem.
Poszli „gdzieś” razem? Zastanawiałam się również długo, gdzie może być to „gdzieś”. Wcześniej szukałam tego miejsca jak szalona za pomocą kart tarota, w gwiazdach, na kamieniach… na nic moje poszukiwania. Znalazłam tam niestety kogoś zupełnie innego, kogoś, kto na pewno nie zająłby się moim dzieckiem, nie wziął na ręce i nie utulił. Teraz wiem, że to „gdzieś” jest bardzo blisko mnie, blisko, bliziutko i nie trzeba się desperacko rozglądać dookoła, żeby to znaleźć, trzeba zajrzeć do serca. Nic nowego nie odkrywam, ale obraz mojego syna idącego za rękę z KIMŚ, kto jest JEDYNĄ MOŻLIWĄ MIŁOŚCIĄ, MĄDROŚCIĄ I DOBREM, przekonał mnie.
Szukałam długo tego „gdzieś” ale mój syn wziął mnie za rękę i zaprowadził tam. Nie wiem do dziś, dlaczego musiał umrzeć, dlaczego nie mógł mnie tam zaprowadzić jako żywe dziecko, widocznie jednak żywe dziecko nie ma tam dostępu, mimo wszelkich swoich zalet i zdolności.
Pamiętam, że przez kilkanaście miesięcy po śmierci Brunona przychodziłam czasem w niedziele do kościoła i przyglądałam się. Nie wiedziałam jeszcze, co tam się dzieje, ale wiedziałam, że Bruno tam jest. Nie mogłam jeszcze wiedzieć o obecności KOGOŚ DUŻO WAŻNIEJSZEGO jednak, niż mój syn, ale mój syn JUŻ WIEDZIAŁ. Czułam bardzo mocno obecność mojego syna podczas tych okazjonalnych, niedzielnych wizyt w kościele. Niby znałam już wcześniej to miejsce. Jeszcze jako dziecko tam bywałam. Wiedziałam, że mój syn jest blisko, jednak nie wystarczała mi jego niewidzialna obecność. Pragnęłam mieć syna z krwi i kości, małego chłopczyka, którym można się zająć tak konkretnie po ludzku. Jednak on nie potrzebował takiej troski i trochę miałam mu to za złe. Bardzo bolesny był brak fizycznej obecności mojego syna na tych niedzielnych mszach, szczególnie patrząc na chłopców w podobnym wieku, których tam było mnóstwo. Było trudno również gdy w kierunku ołtarza ustawiała się długa kolejka osób przyjmujących komunię świętą. Wymyślałam sobie przeróżne historie na temat tych osób, żeby przetrwać ten moment i wytłumaczyć sobie, dlaczego mnie nie ma wśród nich. Nie mogłam patrzeć ani w ich stronę, ani w stronę ołtarza, przy którym stał kapłan i rozdawał komunię świętą. Nie mogłam wtedy dołączyć do procesji, bo byłam NIEWIERZĄCA, a od mojej ostatniej spowiedzi minęło chyba kilkanaście lat. W czasie kiedy inni przyjmowali komunię św., siedziałam z tyłu za filarem z moim niewidzialnym synkiem, który trzymał mnie za rękę i wycierał łzy. Moje łzy płynęły i mogły stworzyć cały głęboki ocean, a ja byłam przekonana, że to łzy tęsknoty za dzieckiem. To były przecież łzy z tęsknoty i miłości za moim utraconym dzieckiem, ale dlaczego z taką intensywnością płynęły w czasie kiedy inni przyjmowali komunię świętą? Teraz powoli zaczynam to rozumieć, ale wtedy byłam zdezorientowana. Bruno jednak był najbardziej wyrozumiałą dla mnie istotą w całym wszechświecie. Byłam jego mamą przecież, pozwolił mi płakać. To nieprawda, że zmarłe dzieci nie chcą łez swoich matek. Zmarłe dzieci wiedzą dużo o swoich rodzicach. Kiedyś na jakimś spotkaniu rodziców po stracie dziecka jedna z mam mówiła, że trzeba się najpierw wyciszyć samemu, żeby usłyszeć głos zmarłego dziecka. Wtedy jeszcze nie potrafiłam się wyciszyć. Płakałam i w sercu krzyczałam z tęsknoty i pragnienia przytulenia swojego dziecka, takiego prawdziwego z krwi i kości. Takiego dziecka mi brakowało, a nie sennej mary, która przyszła nie wiadomo skąd i poszła nie wiadomo gdzie. Przez dwa lata, niemal co niedzielę, przeżywałam te udręki. W moich łzach mógłby się ktoś utopić. Ataki płaczu łapały mnie niespodziewanie, ale te niedzielne były najtrudniejsze. Jako przedstawiciel stowarzyszenia Dlaczego, które założyliśmy z innymi rodzicami po stracie dzieci w 2004 r. czasem miałam okazję rozmawiać z osobami duchownymi na temat śmierci oraz losu dzieci zmarłych przed narodzeniem oraz takich, które żyły bardzo krótko. Mówili, że prawdopodobnie to nasi mali święci, którzy wstawiają się za nas do Boga. Wyobraziłam sobie mojego Brunka, jak siedzi na kolanach Pana Jezusa i opowiada mu, że jego mama wcale nie jest taka bardzo zła, żeby jej pomóc jakoś tak bardziej namacalnie, bo bardzo się poplątała w życiu i w tych wszystkich zapętleniach straciła wzrok i nie widzi tego, co najbardziej oczywiste. Wyobraziłam sobie jak ten mały chłopczyk, pociągając Pana Jezusa za brodę, prosi: Panie Jezu Panie Jezu zrób wyjątek dla mamy, bo choć mama mówi NIE to tak naprawdę bardzo pragnie CIEBIE poznać, zobacz jak płacze! Panie Jezu, bo moja mama wcale nie płacze za mną, tylko ZA TOBĄ!