Na krawędzi życia

Wszystkie opisane tu wydarzenia nie były dziełem tzw. zbiegu okoliczności, bo życie ludzkie to nie jest ciąg przypadkowych zdarzeń!

Lato w roku 1970 było bardzo gorące. W pewnej niedużej miejscowości na Dolnym Śląsku żyła przeciętna rodzina. Ojciec, matka i troje dzieci: dwóch chłopców i dziewczynka. Najstarszy z rodzeństwa, chłopiec, miał niespełna siedem lat. 1 września 1970 roku wybierał się po raz pierwszy do szkoły. Przeżywał bardzo zbliżającą się zmianę w jego życiu. Już za kilka tygodni miało się skończyć jego beztroskie dzieciństwo. Jak każdy w jego wieku był ciekawy tej szkoły, a jednocześnie bardzo się tej zmiany obawiał. Ojciec chłopca, mimo że jak to mówią „za kołnierz nie wylewał”, tego dnia był zupełnie trzeźwy. Wsiedli na motocykl. Prowadził ojciec, z tyłu siedziała matka, a w środku między nimi dwoje dzieci: nasz blisko siedmioletni przyszły uczeń i jego trzyletnia siostra. Jechali obok stacji kolejowej polną piaszczystą drogą. Nagle na zakręcie zabuksowali w piachu, ojciec stracił panowanie nad motocyklem i wywrócili się na bok. Malutka dziewczynka bardzo głośno krzyczała i płakała, dlatego matka w pierwszej chwili złapała ją, ojciec zaś  zajęty próbą opanowania motocykla też nie był w stanie chwycić chłopca. W rezultacie ciężki motocykl przygniótł lewą nogę siedmiolatka, która w udzie zginała mu się teraz niemal jak w kolanie. Matka na rękach niosła chłopca ponad kilometr do domu. Płakała przy tym bardziej niż on sam. Ojciec pobiegł  do telefonu, aby wezwać pogotowie. Szczęściem w nieszczęściu niedaleko była wspomniana stacja kolejowa, tak że pogotowie udało mu się powiadomić w miarę szybko i chłopiec znalazł się w szpitalu przy ulicy Bema w Lubinie. Małej siostrze, oczywiście poza wielkim  przerażeniem, na szczęście nic się nie stało. W szpitalu na złamaną nogę założono opatrunek gipsowy i rozpoczęło się szpitalne życie malucha z dala, bo ponad 20 kilometrów od rodzinnego domu. Tęsknił bardzo. Po pewnym czasie okazało się, że kości źle się zrastają. Mimo że nie było to złamanie otwarte, lekarze musieli przeprowadzić operacyjne zespolenie kości  udowej. Rokowania nie były najlepsze. Gips od palców stopy, aż do pasa utrudniał mu życie przez kilka miesięcy. Szpital, później długie tygodnie gipsowej gehenny w domu i znowu szpital. Wreszcie ściągnięto mu znienawidzony gips i zaczął powoli  uczyć się  na nowo chodzić. Do szkoły poszedł z dwumiesięcznym opóźnieniem. Utykał na lewą nogę jeszcze bardzo długo, ale w końcu całkowicie wyzdrowiał. Na pamiątkę tej całej tragedii pozostała mu jedynie długa, niemal na całe udo pooperacyjna blizna. Nasz mały bohater już na wstępie swojego życia przeżył dramat, dramat który groził mu jeżeli nie utratą  życia, to z całą pewnością kalectwem.  

Osiem lat później rozpoczynające się właśnie lato również było gorące. W Argentynie odbywały się piłkarskie mistrzostwa świata. Nasza drużyna była już po słynnej porażce z gospodarzami, w którym to meczu słynnego karnego przestrzelił Kazimierz Deyna. Nasz bohater skończył właśnie szkołę podstawową i złożył podanie o przyjęcie do szkoły średniej – technikum górniczego. Miał już 15 lat. Wakacje spędzał w małej wioseczce u swojej babci i wujka. Był to jego drugi dom, tutaj czuł się bardzo dobrze. Dlatego, jeżeli było to tylko możliwe, większość wolnego czasu przebywał właśnie u rodziny swojej mamy w swojej rodzinnej wsi oddalonej od jego obecnego miejsca zamieszkania ledwie o kilka kilometrów. Obok wujka mieszkali sąsiedzi, tacy sąsiedzi z prawdziwego zdarzenia, sąsiedzi przez duże S. Mimo wielkich różnic kulturowo-obyczajowych, pomagali sobie wzajemnie w pracach polowych, wspólnie się weselili i żyli prawdziwym życiem sąsiedzkim. W całej małej typowo rolniczej wiosce wszyscy się doskonale znali i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. W ten ciepły wieczór  20 czerwca 1978 r. nasz bohater poszedł spać dosyć późno. W malutkim pokoiku okno wychodziło na podwórze wspomnianych sąsiadów i w to okno spojrzał zaraz po przebudzeniu – po przebudzeniu nienaturalnym, około, jak się później okazało, godziny drugiej w nocy. Za oknem było jasno jak w środku dnia. Ogień buchał aż do nieba i był niemal na wyciągnięcie ręki. Płonęła wypełniona po brzegi m.in. sianem stodoła sąsiadów, a przecież pod tym samym dachem znajdowało się ich mieszkanie. To było najstraszniejsze przebudzenie w dotychczasowym życiu naszego bohatera. Wujek chłopca pobiegł do telefonu, który znajdował się na drugim końcu wsi, aby powiadomić straż pożarną. W tym czasie sąsiad przyniósł na rękach swoją żonę i położył na łóżku, szwagier sąsiada doznał szoku i rzucał się po ziemi. Z  każdej  strony zaczęli  nadbiegać ludzie, aby  ratować, co się da.  Tylko dlatego, że wiatr wiał w przeciwnym kierunku, ogień nie przeniósł się na oddalone ledwie o kilkanaście metrów od płonących zabudowań  budynków wujka. Pożar oprócz straży pożarnych pomagała gasić cała wieś. Z domu wujka wynoszono daleko do sadu meble, sprzęty. Babcia chłopca wraz z małymi wnukami siedziała na łóżku w tym sadzie i z daleka obserwowała, jak płonie dorobek życia sąsiadów. Nasz bohater, kilkunastoletni chłopiec, mimo wielkiego przerażenia w oczach, pomagał z całych sił w walce z żywiołem, a jednocześnie obserwował  wielką ludzką tragedię. Później uzmysłowił sobie, że mogło być dużo, dużo gorzej... Straty materialne były ogromne, ale dzięki Bogu nikt z ludzi  fizycznie nie ucierpiał.

 Minęło kolejnych siedem lat. Wiosnę roku 1985 nasz bohater spędzał na poligonie wojskowym. Był to jego ostatni poligon. W październiku bowiem po dwóch latach służby miał wyjść do cywila. W ciepły czerwcowy dzień, gdy na żołnierskiej fali naszego żołnierza  widniała liczba 138, odbywało się strzelanie bojowe z moździerzy kaliber 82 mm. Nasz bohater jako instruktor znajdował się na stanowisku ogniowym obok działonu złożonego z podchorążych. Ze stanowiska dowodzenia padła komenda 10 szybkim ognia. Nie chcąc wchodzić w szczegóły terminologii wojskowej, chciałbym jedynie zauważyć, że moździerze ładuje się poprzez wrzucanie  pocisków do lufy od góry. Robi to jeden i tylko jeden ładowniczy. Jednak po wspomnianej komendzie 10 szybkim ognia każdy z działonów chciał jak najszybciej wykonać zadanie (strzelało kilka moździerzy jednocześnie), dlatego nasz instruktor i ładowniczy – podchorąży – zaczęli ładować pociski do lufy moździerza na przemian. Nagle podchorąży był tak szybki, że przystawił kolejny granat do lufy szybciej, niż zdążył z niej wylecieć granat wrzucony przez instruktora. To co stało się później nie można określić inaczej niż – cud!!!  Granat trzymany przez podchorążego rozpadł się na dwie części, które upadły obok żołnierzy, ale nie wybuchły, natomiast pocisk wylatujący już z lufy poleciał jedynie nieco bliżej niż powinien. Podchorąży miał zakrwawione obie dłonie. Strzelanie przerwano. Rannego żołnierza przewieziono do szpitala, a nasz instruktor przeżywał to strasznie. Nazajutrz okazało się, że rany palców żołnierza – studenta – są jedynie powierzchowne i że w sumie nic mu się (poza sporym szokiem) nie stało.

« 1 2 »