Dwoje dzieci dziennie jest w Polsce okrutnie zabijanych i nikt nie ma prawa temu przeszkodzić. Prezydent uważa, że tak jest dobrze.
11.10.2012 15:42 GOSC.PL
„Zawsze uważałem, że nie wolno naruszać wątłego i trudnego, ale służącego Polsce kompromisu, którym jest obecnie obowiązująca ustawa antyaborcyjna” – powiedział prezydent Bronisław Komorowski w programie Moniki Olejnik, w reakcji na decyzję Sejmu o dalszych pracach nad ustawą o zakazie aborcji eugenicznej (przeczytaj tekst Prezydent: Obrona życia chorych dzieci to błąd).
Jak widać, prezydent jest fanatycznym obrońcą tradycji. Fanatycznym, bo fanatyk nie patrzy na fakty, które przeczą lansowanej przezeń tezie, lecz kurczowo trzyma się tezy. Taką tezą jest w tym wypadku ów słynny „kompromis aborcyjny”.
Można się zgodzić, że dwie dekady temu, gdy wreszcie zakazano mordowania dzieci na pstryknięcie palcami, ograniczając zabijanie do pewnych przypadków, wówczas był to postęp. Prawo mieszczące się pomiędzy swobodnym mordowaniem a zakazem mordowania, rzeczywiście na tamten moment było kompromisem. Nie można się jednak wiecznie zadowalać tamtym momentem, bo kompromis między złem a dobrem to zawsze jest jakaś forma zła, natomiast żadna forma dobra. Kiedy legalnie zabija się 600 dzieci, to jest lepiej niż gdy zabija się sto tysięcy, ale to wciąż nie jest dobrze. Mało tego – to jest wciąż potwornie. I będzie potwornie jeszcze wtedy, gdy legalnie będzie można zabijać choćby jedno dziecko rocznie. Albo i jedno dziecko na sto lat. Dobrze będzie tylko wtedy, gdy nie będzie się zabijało żadnego dziecka.
Wyznawcy kompromisu wciąż posługują się straszakiem wahadła, które miałoby odbić w drugą stronę. Czyli że nacisk na zakaz aborcji spowoduje efekt przeciwny, i zwolennicy aborcji mogą doprowadzić do pełnej legalizacji zabijania dzieci nienarodzonych. A przynajmniej wybuchnie w tej sprawie wojna i będzie piekło kobiet, polskie piekło, piekło aborcyjne i w ogóle piekło.
Teza taka zakłada, że w sprawie aborcji społeczeństwo i scena polityczna są podzielone prawie na pół i tym, co chcą zabijać, zależy na tym tak samo, jak na ratowaniu tym, którzy chcą ratować. Tak jednak nie jest. Od upadku komunizmu świadomość społeczna w odniesieniu do zabijania dzieci w Polsce mocno wzrosła i coraz trudniej aborcyjnym lobbystom usprawiedliwiać zbrodnię emocjonalnym jazgotem o cierpieniach kobiet. Zdecydowanych zwolenników aborcji jest niewielu, a ich aktywność ogranicza się do wystąpień w mediach (tam akurat mają reprezentację nieproporcjonalnie wysoką) i sporadycznych happeningów feministek, mających śladowe poparcie w społeczeństwie. Środowe głosowanie w Sejmie pokazało, jak naprawdę wygląda to „wahadło”. Odbiciem w drugą stronę miał być projekt Ruchu Palikota, przewidujący aborcję na życzenie. I co? Przepadł sromotnie, i nie zdziwiło to zapewne nawet wnioskodawców.
Po krwawej stronie Wielkiego Kompromisu nie ma wielu ludzi. Są tam już tylko osoby owładnięte obsesją i cyniczni gracze, pozostający na liście płac przemysłu aborcyjnego. Za to wielu ludzi, formalnie przyznających się do strony życia, woli pozostawać w samym środku. Trwają wciąż, kornie schyleni, na wieczystej adoracji Świętego Kompromisu. I nie chcą żadnej zmiany. Niech tak zostanie. Niech tych 600 dzieci rocznie się zabija. Dwie ofiary z małych Polaków dziennie na ołtarzu Molocha to nie tak wiele. Inni w Europie dają Molochowi dużo więcej.
Dzieci dziękują panu, panie prezydencie. Wszystkie pozostałe.
Franciszek Kucharczak