Po ponad 20 latach od odzyskania wolności wiele dziedzin Kościoła w Polsce trzeba opisać na nowo – stwierdza w rozmowie z KAI krakowski biskup pomocniczy Grzegorz Ryś.
Prof. Andrzej Zoll diagnozując powyborczą sytuację ocenił, że Kościołowi zaszkodził styl obecności w przestrzeni publicznej, bierność wobec „ośrodka toruńskiego”, deficyt takiego myślenia jakie uprawiali abp Życiński czy ks. Tischner...
- Choćby biorąc pod uwagę wspomniane nazwiska można powiedzieć, że nie ma czegoś takiego, jak jeden sposób obecności Kościoła w sferze publicznej, są różne style i dopiero ich suma tworzy szerokie katolickie spektrum. Chodzi o to, żeby nie zrobić tak, że jest jakiś jeden sposób przeżywania wiary, który uznany jest za modelowy i to tak, że trzeba by go wysłać do Sevres. Tak nie jest.
Jedną z konsekwencji tego, że żyjemy w wolnym kraju jest też pewna zmiana funkcjonowania Kościoła, która jest trudna, ale w całości – pozytywna. Zaczynamy sobie wreszcie uświadamiać to, że Kościół jest tam, gdzie jest biskup i wokół niego jest zebrana wspólnota wiary. W tak zwanych dawnych czasach wcale w ten sposób nie myśleliśmy; myśleliśmy w kategoriach „jedności Kościoła polskiego”, ważny był episkopat i jego Prymas oraz to, żeby ten episkopat mówił jednym głosem na każdy możliwy temat. Oczywiście, był to z reguły głos księdza prymasa Wyszyńskiego. Na tamten czas było to potrzebne, wręcz konieczne, ale z punktu widzenia eklezjologii katolickiej jest to model co najwyżej doraźnie skuteczny, ale nie umocowany w Objawieniu...
Kolegialność w Kościele wyraża się w osobie jednego biskupa i wszystkich biskupów razem, a nie w konferencji episkopatu – to jest myślenie bardziej strukturami niż relacjami personalnymi, które są w Kościele istotne. To znaczy: jest pasterz i ludzie tworzący Kościół, i to są relacje istotne. Oczywiście, one przepisują się na różnorodność. Chwała Bogu, że w Kościele w Polsce mamy bardzo szerokie spektrum postaw, poglądów, które za każdym razem pozostają katolickie, choć są różne. Nieraz ludzie tęsknią za Kościołem jednolitym, mówią, że nie ma autorytetu itd. To jest troszkę trudniejsze ale właściwsze, wymaga dojrzałości w wierze, ale to jest to, o co ostatecznie chodzi. Święty Augustyn mówił: „w sprawach zasadniczych jedność, w mniej zasadniczych – różnorodność a we wszystkim – miłość”. Tak ma wyglądać Kościół w Polsce.
Jak do tego ideału ma się rzeczywistość?
- Nie wiem, nie mam takiego oglądu. Ale wiem, że Kościół w Polce jest obecny w życiu publicznym na różne sposoby, nie wedle jednego modelu. Co do wyborów: nie jestem przekonany, że wynik świadczy jedynie o tym, że Kościół się nie sprawdził i dlatego mamy 10 proc. antyklerykałów. A może nie sprawdziła się klasa polityczna? Dlaczego z góry odrzucić tezę, że te 10 proc. które głosowało na partię, która nie widniała w sondażach jeszcze 3 tygodnie wcześniej zrobiło to na znak protestu wobec funkcjonującej od lat klasie politycznej? Dlaczego nie uznać, że w ten sposób powiedzieli oni: mamy dość, domagamy się zmiany warty? Owszem, głosili hasła antyklerykalne ale czy przyczyny tego poparcia ktoś już rzeczywiście opisał?
Jeden ze warszawskich proboszczów porównał ewangelizację współczesnej młodzieży do... „ewangelizacji Marsjan” sugerując, że proces dotarcia do serc i umysłów pokolenia Internetu wymaga niebywałego wręcz wysiłku. Czy ma Ksiądz Biskup sposób na skuteczne wyjście z Dobrą Nowiną do młodych Polaków?
- Widzę tu kilka intuicji. Jedną z nich jest ta, że najlepszymi ewangelizatorami młodych są młodzi. I tu wracamy do punktu wyjścia, to znaczy: jakie mamy wspólnoty młodych; takich ludzi w Kościele, którzy żyją wiarą autentycznie, mocno. Mówiłem o ośrodku ewangelizacyjnym w Stryszawie. W tamtym roku na rekolekcjach było tam 50 osób, w tym – 150. Tamta pięćdziesiątka powróciła do domów i każdy – po roku – przywiózł dwie kolejne osoby. To jest najbardziej naturalny model ewangelizacji i przekazu wiary. Tym bardziej, że prowadzony przez kogoś, kto nosi w sobie rozbudzone pytania i pokazuje, że warto sobie takie pytania stawiać, a następnie nie proponuje komuś drugiemu książki lecz przeżycie wiary w konkretnej wspólnocie młodych ludzi.
Po drugie: myślę, że bardzo ważne jest nie tylko co się mówi do młodych ale i w jakim kontekście. Te same treści mogą być kontestowane w jednym miejscu i spokojnie przyjęte w innym. Mówienie na katechezie w szkole, a więc w środowisku bardziej otwartym na debatę i dyskusję o życiu seksualnym i zasadach jakie w tej dziedzinie głosi Kościół może przynieść rozmaite skutki i rezonans. Zapewne dużo zależy od katechety, klasy itp. Myślę, że naiwnym byłby katecheta, który nie miałby przygotowanych bardzo mocnych argumentów na poparcie takiej czy innej tezy, nie potrafiłby odpowiedzieć na pytanie skąd ta „śmieszność” Kościoła w tej czy innej kwestii.
Mówienie tej samej katechezy na konwiwencji którejś ze wspólnot neokatechumenalnych złożonej z tych samych młodych ludzi – nie budzi już takiego oporu. Dlaczego, bo mamy tu do czynienia z ludźmi, którzy mają za sobą pierwotny wybór Boga, zawierzenie Mu. Słuchają tej samej katechezy i mają pytania, ale odpowiedzi wysłuchują z podstawowych zaufaniem, bez ducha zaczepności i podebatowania, bo może jest jednak inaczej, bo może to, co mówi Kościół jest wzięte z Księżyca. Liczy się zatem nie tylko, co mówimy, ale i gdzie, w jakim kontekście, dokąd zapraszamy młodego człowieka, żeby słuchał nauki Kościoła. Ponadto: ta sama grupa inaczej zachowuje się w klasie, inaczej zaś jadąc np. nad Lednicę. Ci sami ludzie! Trzeba zadać sobie pytanie, co jest tego przyczyną. Nie chodzi o to, że w klasie są oni gorsi i już.