Po ponad 20 latach od odzyskania wolności wiele dziedzin Kościoła w Polsce trzeba opisać na nowo – stwierdza w rozmowie z KAI krakowski biskup pomocniczy Grzegorz Ryś.
Jeśli wynik ostatnich wyborów cokolwiek pokazuje – ale przecież nie po raz pierwszy (!) – to właśnie to, że wolność nie jest wartością łatwą w przeżywaniu i że w sytuacji wolności Kościół czy Ewangelia może, ale nie musi być przyjęta. Nie wyciągajmy za daleko idących wniosków. Nie jestem zresztą socjologiem i nie wiem jakie wnioski powinien wyprowadzić Kościół z takiego a nie innego wyniku wyborów. Gdyby PiS otrzymało 60 proc. poparcia a Janusz Palikot nie wszedł do sejmu to oznaczałoby to, że sytuacja Kościoła w Polsce jest fantastyczna?
Sam ten przeskok z rzeczywistości politycznej na analizy z dziedziny wiary przeżywanej w sposób osobisty jest dla mnie za prosty, mówiąc szczerze. Czy czynnik religijny ( anty-religijny) jest jedynym, który motywuje polityczne wybory? A czy za wynikiem wyborczym nie kryje się także np. zniechęcenie stanem polskiej polityki, poziomem politycznego dyskursu w Polsce itd.? Ktoś zmierzył wzajemne proporcje owych motywacji?
Jeśli w Polsce pokazał się świat, który wobec Kościoła jest na dystans lub jest antyklerykalny czy nawet antychrześcijański, to jedyne co my mamy sobie uświadomić to to, że jest to świat, do którego jesteśmy posłani. Kościół nie jest dla samego siebie. Trzeba rozeznać kondycję Kościoła: na ile żyje on przykazaniami, na czele z przykazaniem miłości, także do nieprzyjaciół.
Kościół nie jest dla siebie, jest narzędziem zbawienia dla świata i, jak mówi Sobór, narzędziem jedności (!) całego rodzaju ludzkiego. Rozeznawajmy więc w tym kierunku. Jeśli więc istnieje taki świat, to dobrze – oto są ludzie, do których jesteśmy posłani w pierwszym rzędzie. W jaki sposób posłani? Paweł VI w encyklice o ewangelizacji – a od tej pory nikt nic mądrzejszego nie wymyślił – wskazywał na dwie istotne postawy ewangelizacyjne: świadectwo i dialog. Świadectwo czego? Miłości.
Nie wiem, czy wszystkie powyborcze komentarze ożywiane były takim duchem, także po naszej, kościelnej stronie. Wcale nie jestem taki pewien... Pytam: w imię czego mam sobie pozwolić na postawę wręcz osądzającą, bo co innego jest spierać się o poglądy, ale czym zupełnie innym jest osądzać ludzkie postawy, decyzje, wybory. To jest coś, do czego nikomu, zdaje się, Pan Bóg prawa nie dał. I pytanie, na ile ten osąd jest podpowiadany miłością bliźniego. A ewangelizacja to znaczy: świadectwo. A drugie: dialog. W dialog wchodzę wtedy, kiedy jestem na tyle pewien swoich własnych poglądów, że nie boję się podjąć rozmowy i jednocześnie – jestem ciekaw co ów drugi ma do powiedzenia.
Nie rozumiem do końca całej tej paniki, która rozpętała się po wyborach. Przepraszam, ale apostołowie szli w rzymski świat, którym rządził Kaligula, później Neron. Przecież to nie są w ogóle rzeczy zestawialne a naszymi realiami! Żyjemy w świecie, który, tak czy owak, ciągle jest cywilizacją chrześcijańską, świecie zdefiniowanych i określonych praw człowieka. Kaligula zrobił senatorem własnego konia...
Wszystko przed nami.
- Jestem o to jakoś spokojny. Skąd ten strach przed światem? Dzieją się rzeczy dramatyczne, ale nie mają one miejsca w Polsce. Na świecie chrześcijanie giną, w wielu miejscach świata są prześladowani. Być może my w Polsce jesteśmy wierni swojemu chrztowi właśnie dzięki temu, że ktoś w tej chwili oddaje życie za Chrystusa, i nasza wiara jest posiewem czyjegoś męczeństwa, czyjejś krwi. Tymczasem absolutyzujemy jakiś nasz problem, który nawet nie jest do końca opisany a poza tym: co to jest za problem?!
Panika wynika więc z braku skali umożliwiającej zobaczenie zjawisk w prawdziwych proporcjach?
- Nie mówmy o panice; może lepiej o braku dystansu. Dystans jest innym imieniem nadziei. Musimy mieć w sobie chrześcijańską nadzieję, która jest też nadzieją w stosunku do ludzi i do tego, że ludzie gdzieś tam wewnętrznie są otwarci na Boga, mają ileś istotnych pytań, które mają wymiar duchowy. Dystans oznacza więc, że nie wpadam od razu w jakąś histerię, nie wyciągam zbyt szybkich wniosków, które są często pozbawione nadziei.
A następnym krokiem powinno być zainicjowanie rozmowy przez wierząca większość i zmiana stylu języka wobec tych, którzy określają siebie jako niewierzący?
- Patrzę na to, co się dzieje w Kościele powszechnym. Nie ukrywam, że odkąd wydarzył się ostatni Asyż, bardzo intensywnie nad tym myślę. Jest ciągłość wobec tego, co zaproponował Jan Paweł II, ale jest pewna nowość polegająca na zaproszeniu przez Benedykta XVI także ludzi niewierzących. Papież zaznacza co prawda, że niewiara czy anty-wiara może być źródłem agresji w świecie (a więc, że nie z każdym rodzajem niewiary można wejść w rozmowę), natomiast na pewno zachęca nas do rozmowy z każdym człowiekiem, który poważnie traktuje swój wymiar duchowy.
Myślę, że Benedykt XVI zrobił pewien krok dalej nawet w stosunku do tego, co pokazywał jeszcze 3-4 lata temu, kiedy mówił, że zasadniczy podział świata przebiega pomiędzy wierzącymi a niewierzącymi. Dziś mówi o pewnej koncepcji człowieka: jeśli człowiek przestaje być istotą duchową, to sam staje się źródłem agresji w świecie, źródłem wojny. Każdy człowiek, który poszukuje w sferze ducha, prawdy, dobra, piękna itd., jest kimś, z kim nie tylko możemy rozmawiać, ale wręcz podążamy w jednym kierunku. Papież mówi, że jeśli ktoś taki z czasem nie staje się wierzący, to wina może tkwić także po naszej stronie, bo pokazujemy mu jakąś karykaturalną wersję wiary czy Pana Boga.