1663 Polaków na misjach. Przedstawiamy historie czwórki z nich

„Byliśmy jak w paszczy lwa. Po jednej stronie misji jest wielka fabryka amunicji, a po drugiej – baza wojskowa”. Przypominamy historie Polaków pracujących na misjach.

Aktualnie na misjach posługuje 1663 polskich misjonarzy i misjonarek. Przebywają oni w 99 krajach na wszystkich kontynentach. Więcej szczegółów prezentuje infografika powyżej. 

Właściwie od początku istnienia „Gościa Niedzielnego” (a to już przeszło sto lat) docieramy do polskich misjonarzy, by przybliżyć czytelnikom specyfikę ich duszpasterskiej pracy w dalekich zakątkach świata. Przypominamy kilka ciekawych rozmów z ostatnich miesięcy.

br. Jacek Rakowski MAfr o ośrodku Dom Nadziei w Zambii:

Czasem ludzie mnie pytają, jak to robimy, że mamy dużo sukcesów. Zdecydowana większość chłopców odchodzi od nas zmieniona, zaczyna lepsze życie. A my po prostu z nimi jesteśmy. Siedzimy razem, dyskutujemy, obejrzymy film. Takie zwykłe bycie razem. W Piśmie Świętym są piękne słowa: „Nie bój się. Twoje imię jest wyryte na mojej dłoni”. To jest esencja. Pierwotne, podstawowe pragnienie, jakie mamy, to więź z drugą osobą, przy której czujemy, że możemy być sobą, takimi jakimi jesteśmy. I tę przestrzeń akceptacji i bezpieczeństwa staramy się dawać w Domu Nadziei. Dzieci tu nie mają telefonów, ale uczą się być ze sobą, uczą się relacji. Na chorobę emocjonalną dziecka jedyną skuteczną terapią jest dostatecznie dobra, niezagrażająca i akceptująca relacja z dorosłą osobą. Dlatego po nawiązaniu kontaktu z rodzicami, staramy się, aby oni to zrozumieli i wprowadzali w życie. A jeżeli nie ma rodziców, szukamy kogoś, kto jest ważny w życiu dziecka i jest wystarczająco dobrą osobą. Naszym zadaniem jest bycie z dziećmi w taki sposób, aby czuły się bezpiecznie. I to ich subiektywne poczucie bezpieczeństwa jest bardzo ważne.

Czytaj całość: 

s. Teresa Roszkowska o salezjańskiej misji w Sudanie:

Od lat trwała jednak wojna Północy z Południem i wiele osób przychodziło pieszo przez pustynię po pomoc do stolicy. Nieraz tysiące ludzi rozpoczynało taką wędrówkę, która trwała parę tygodni. Jedni drugich nieśli, po drodze umierali. Docierali nieliczni, straszliwie wychudzeni, i oni też przychodzili do nas, a były wówczas duże problemy ze zdobyciem żywności. W ciągu lat udało nam się jednak otworzyć wszystkie klasy podstawówki i rozbudować szkołę, powstał piętrowy budynek, w którym ostatnio uczyło się 850 dzieci. Przyjmowaliśmy wszystkich niezależnie od religii, która nigdy nie stanowiła problemu. Nasz dyrektor chodził po targowiskach i zbierał dzieci, które ciągnęły worki ze śmieciami albo myły w restauracjach miski po ludziach jedzących śniadanie, a zapłatą było tylko to, co w tej misce zostawało. Przyprowadzał je do naszej szkoły. Ponieważ były bardzo ubogie, zawsze dostawały u nas solidny posiłek. Podjęłyśmy też wyzwanie, jakim jest problem dzieci wojny, które nigdy nie chodziły do szkoły, bo ich rodziny ciągle musiały uciekać z miejsca zamieszkania. Zorganizowałyśmy dla nich specjalny kurs, a następnie włączałyśmy do normalnych zajęć szkolnych. Wystarczy im stworzyć możliwości, chcą się uczyć, a to realnie zmienia ich życie. Bardzo pomocny był też fakt, że nieopodal bramy naszej misji przebiegały tory kolejowe. W ostatnich latach udostępniono pociąg dla ludzi przybywających do pracy. Rano jechał z okolic pustyni i bez biletu przyjeżdżały nim też nasze dzieci. Po zajęciach wieczorem wracały do swoich domów. To było bardzo dobre rozwiązanie, ale w tej chwili wszystko upadło.

Czytaj całość: 

ks. Arkadiusz Nowak SMA o życiu wśród Masajów w Tanzanii:

W Tanzanii jest 120 języków, 60 mln mieszkańców; angielski i suahili są językami oficjalnymi. Masajowie mówią w swoim, z grupy nilockiej, językiem maa. Nie jestem jeszcze Masajem, bo nie mówię płynnie w maa, ale rozumiem wiele. Wzorcem niedoścignionym dla mnie był pierwszy proboszcz na misji. Nauczył się języka, pracował z ludźmi w polu, otrzymał lokalne imię. Starszyzna orzekła, że jest z innego świata, a skoro został z nimi, to znaczy, że ma coś ważnego do powiedzenia. Dla mnie również ważne jest poznawać ludzi, być z nimi. Oni potrzebują świadków, nie tylko słów. Czas spędzony wśród Masajów, uczestniczenie w ich uroczystościach, jak narodziny, obrzędy, inicjacje, śmierć – w ten sposób się poznawaliśmy. Nadali mi masajskie imię Oloodo, czyli „wysoki”. Dziś mówię, że z chrztu wody mam na imię Arkadiusz, a z „chrztu mleka” – Oloodo.

Czytaj całość: 

Ks. Karol Pstrągowski o posłudze na Kubie:

Sprawowanie sakramentów, głoszenie słowa Bożego, spotkania, wizyty u chorych. Jestem w parafii katedralnej w Bayamo razem z ks. Radkiem i ks. Fernandem. Natomiast moja posługa w większości odbywa się w wioskach, do których dojazd zajmuje około godziny. Ostatnio z s. Anabelis odwiedziliśmy prawie 70 chorych w czterech wioskach. Jedna starsza pani, ciężko chora, po tej wizycie przyjęła chrzest. Jest tam bardzo wielu chorych, którzy nie są jeszcze ochrzczeni. Mimo to w żadnym z tych 70 domów na pytanie: "Czy możemy się za ciebie pomodlić?" nie usłyszeliśmy odmowy. To jest bardzo budujące i motywujące do dalszej posługi.

Ludzie są otwarci, życzliwi. Cieszą się, że ktoś z drugiego końca świata przyjechał do nich, by ich wspomóc. Wielu chce uciec, a ktoś dobrowolnie chciał do nich przyjechać. Oczywiście język jest utrudnieniem, ale Kubańczycy są bardzo bezpośredni i wyrozumiali.

Czytaj całość:

 

« 1 »

Redakcja