Przyznam, wzruszył mnie czytelnik, pan Władysław z Warszawy, który po moim ostatnim felietonie wstępnym jął mnie pocieszać: „50 lat temu opowiadano, że bogaci Amerykanie, czasem tzw. nuworysze, działają według schematu. Udają się do psychoanalityka, ten po ich zbadaniu przygotowuje listę książek, które powinny znajdować się w ich domowych bibliotekach. Następnie udają się do firmy, która według owej listy przygotowuje ściankę (drzwiczki) do baru, może grzbiety namalować czy wyrzeźbić i pewnie musi dostać zezwolenie od wydawców ze względu na prawa autorskie… Jak widać, proceder nie jest nowy”.
Pocieszenie dotyczyło, wspomnę tylko, mojego zażenowania kilimem na ścianę mającym imitować bibliotekę. Czytelnik mnie wzruszył, ale jako że zasiadałem do pisania kolejnego wstępniaka, przeleciała mi jedynie przez głowę niespokojna myśl – czy zrobiłem się już zgorzkniałym koryfeuszem epok minionych? Zwłaszcza że znów miałem ponarzekać, tym razem na sztuczną inteligencję. W jedną z lipcowych nocy śniłem tylko i wyłącznie o niej, nie żartuję! Cała noc koszmarów związanych ze sztuczną inteligencją wzięła się zapewne z przeżyć, których doświadczyłem za dnia.
Rankiem usiłowałem obrabiać zdjęcia w najpopularniejszym edytorze, który zaoferował mi, że może stworzyć każdy obraz, jaki mi się tylko zamarzy. Skusiłem się i… to był błąd. Zamiast domu na skale zapragnąłem białego kościoła z czerwonym dachem i w kilka sekund na skale stanęła świątynia. Wyglądała realistycznie, tak jak wodospad, który kazałem programowi wypuścić ze skały. Piszę dziś sobie o tym lekkim piórem, ale nie było tego dnia lekko ze świadomością, że cała rzeczywistość – jak to kiedyś wieszczyłem złowrogo za kanadyjskimi naukowcami – zaczyna się robić przekłamana. Na to wszystko nałożył się artykuł o tym, że jeden z technologicznych gigantów wymyślił już taką sztuczną inteligencję, która mówi głosem dowolnej osoby, i to o wiele bardziej realistycznie niż oryginał. Jest to tak niebezpieczna technologia, iż gigant doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie należy groźnego narzędzia sprzedawać nikomu. „Aha… do czasu” – pomyślałem, rozgoryczony idąc spać. Trudno się więc dziwić skołowanemu umysłowi, że przez całą noc snuł koszmary wyłącznie na ten jeden temat.
Kiedy 70 lat temu ministranci wraz z księdzem Blachnickim ruszyli na rekolekcje, których kontynuacją było powstanie jednego z największych ruchów młodzieżowych w Kościele, nie mieli pojęcia, w czym tak naprawdę biorą udział. Po latach sprawdzamy, co się zmieniło i ile tamtej oazy jest w dzisiejszych oazowiczach. Jeden z księży prowadzących rekolekcje oazowe twierdzi, że dzisiejsi młodzi „tęsknią za spotkaniem”, choć jednocześnie internet jest „kontynentem, na którym żyją”. No cóż, istnieje zatem obawa, że już niedługo spotkają się z kimś, kto w gruncie rzeczy nie istnieje, został jedynie wykreowany jako zaliczka na poczet ich – stworzonych przez tenże internet – potrzeb. A przecież to spotkanie z Jezusem jest w oazie najważniejsze. Czy potrzeba nam nowego Blachnickiego? Nie wiem. Może wystarczy spora grupa, która umiejętnie przełoży go na współczesny dziwny język i opowie o nim młodym?
ks. Adam Pawlaszczyk Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego”, wicedyrektor Instytutu Gość Media. Święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r. W latach 1998-2005 pracował w duszpasterstwie parafialnym, po czym podjął posługę w Sądzie Metropolitalnym w Katowicach. W latach 2012-2014 był kanclerzem Kurii Metropolitalnej w Katowicach. Od 1.02.2014 r. pełnił funkcję oficjała Sądu Metropolitalnego. W 2010 r. obronił pracę doktorską na Wydziale Prawa Kanonicznego UKSW w Warszawie i uzyskał stopień naukowy doktora nauk prawnych w zakresie prawa kanonicznego.