Za szybą zobaczyłam małą, owiniętą w bandaże i zaklejoną plastrami stópkę, w którą wbita była igła z przedłużeniem prowadzącym do nieskończoności. Niepewnie podnosząc wzrok, ujrzałam ją – moją córkę. Ciałko tak mikroskopijne i kruche, że można je było przykryć ręką. Walczyła o każdy oddech.
Choć było wtedy lato, to szklana, zimna szyba oddzielała purpurowe, jakby zmarznięte ciało Julii od bezpiecznej przystani matczynego ciepła. Poczułam, jak po policzkach spływają mi łzy. To był 28. z przewidywanych 40 tygodni ciąży. Słoneczny dzień nie zapowiadał największej traumy mojego życia, która miała się narodzić w zaledwie kwadrans. Chciałam być tą Mamą z Instagrama, która uśmiechnięta i spełniona, ubrana w długą zwiewną suknię oraz rozpuszczone włosy, przyozdobione kwiatami, pokazuje światu, jak wygląda prawdziwe szczęście. Fakt był taki, że sukienka i wianek czekały już na sierpniową sesję zdjęciową, która miała nigdy nie nadejść. Tymczasem ja czekałam na rzeczowe informacje – z ręką przyklejoną do szklanej szyby inkubatora i sercem napełnionym całym lękiem świata.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Monika Lender-Gołębiowska