Piotr „Stopa” Żyżelewicz, jeden z najlepszych polskich perkusistów, znany z poruszającego świadectwa z książki „Radykalni”, muzyk Voo Voo, Armii, Izraela i 2Tm2,3 zmarł w warszawskim szpitalu. Muzyk przeszedł pod koniec kwietnia ciężki wylew.
Piotr Żyżelewicz, to kultowa postać polskiej sceny rockowej. Muzyk pieszczotliwie zwany przez kolegów „Stopą” grał na perkusji od szkoły średniej. Zaczynał w amatorskim zespole punkowym SALT–10. W swoim dorobku miał ponad 50 albumów, na których wystąpił bądź to jako pełnoprawny członek zespołu, bądź jako muzyk sesyjny. Brał udział w nagraniu tak ważnych dla historii polskiej muzyki tytułów jak "Legenda" Armii, "1991" Izraela, "Cosmopolis" Brygady Kryzys. Występował w legendarnych grupach sceny niezależnej Kultura i Moskwa. Ostatnio grał w Armii, Izraelu i 2Tm2,3. Przede wszystkim jednak był perkusistą kierowanej przez Wojciecha Waglewskiego grupy Voo Voo (pracował z nią 20 lat)
Jego poruszające świadectwo w książce „Radykalni” przeczytało kilkadziesiąt tysięcy osób.
– Problem polega na tym, jak człowiek stanie wobec świadomości obecności Pana Boga – opowiadał wówczas – czy opluje Go za to, co się stało, czy stanie przed Nim w zupełnej bezsilności, tak jak ja to zrobiłem, gdy urwał mi się cały świat, gdy moja żona zginęła w wypadku samochodowym. Skończyły się wszystkie moje pomysły na życie. Było po prostu tak, jakby ktoś wyłączył radio. Pustka, cisza, nic. Sam nie wiem, jak wtedy wstawałem rano, kładłem się wieczorem. Zero świadomości, otępienie, wielka wewnętrzna pustka. Dokładnie tak, jakby ktoś zamknął cię w pustej studni. To, co się stanie, jest zupełnie bez znaczenia. Totalny „tumiwisizm” – nie olewactwo, ale „tumiwisizm”. Cóż może mnie spotkać gorszego? Ja Boga jakoś wcześniej nie zauważałem, więc jak mógłbym mieć do Niego jakieś pretensje? Ta pustka, której doświadczyłem, była czymś takim, jakby człowiek biegł, nie gnał na koniu, ale biegł, biegł, biegł i nagle dotarł do ściany, która zamyka ślepą uliczkę. I już. Wszystko się skończyło. Wrócić się nie da, ani w lewo, ani w prawo. Żadnej pomocy znikąd. Pan Bóg zorganizował to wszystko tak, że w kościele paulinów na ul. Długiej w Warszawie zaczęły się odbywać czuwania. I ja w swej bezsilności i niemocy, rzygając już swoimi czterema ścianami, powiedziałem znajomym: „Weźcie mnie ze sobą gdziekolwiek”. Bezwiednie zupełnie poszedłem tam i zaczęło się.
W czasie Eucharystii okazało się, że cały mój świat stanął do góry nogami. Zauważyłem, że z ołtarza, który był dla mnie taką jasną plamą na tle tłumu, który tam siedział, spływała radość. Nie wiem, jak to opisać – raz w życiu miałem taką sytuację. To doświadczenie było takie, że z ołtarza powoli – tak jak spływa olej – spływała radość. Płynęła w niesamowitej ilości, przenikała mnie, a ja wciąż byłem zamknięty w swojej studni. Nagle doświadczyłem tego, że Ktoś zaczął tę studnię napełniać swą niesamowitą radością. Był to Jezus, Jezus Eucharystyczny. Przede wszystkim zdziwiło mnie to, że On w ogóle jest. I to nie gdzieś daleko w niebie, w postaci jakiejś energii, ale tu – konkretny Pan Bóg, Bóg, który żyje i któremu zależy na tym, abym był zbawiony.
Piotrze, życzymy Ci zmartwychwstania!
Marcin Jakimowicz