Efektownie zrealizowana od strony wizualnej opowieść o imigrantce borykającej się z trudami życia rodzinnego, w tym z niesforną córką lesbijką, nie jest jednak nowym „Matrixem”.
14.03.2023 12:04 GOSC.PL
Bohaterka filmu, Evelyn Wang odkrywa, że wszechświat składa się z nieskończonej liczby równoległych rzeczywistości, z których każda jest inna. Pojawienie się sił zła zmusza ją do walki o ocalenie swojego świata. Efektownie zrealizowana od strony wizualnej opowieść o imigrantce borykającej się z trudami życia rodzinnego, w tym z niesforną córką lesbijką, nie jest jednak nowym „Matrixem”. „Wszystko wszędzie naraz” to istny gatunkowy miszmasz. Filmowa ekwilibrystyka to wyraz przerostu formy nad treścią, a wątpliwej jakości humorystyczne wstawki nie ratują pustki tej opowieści. Raczej ją pogrążają. Prostackie, wulgarne gagi w rodzaju bitwy na sztuczne penisy czy analne korki to tylko wycinek prezentowanego na ekranie humoru rodem z najbardziej tandetnych komedii.
Niezależnie od tego, co myślimy o kryteriach, jakie decydują o nominacjach i ostatecznym werdykcie, w tym roku na oscarowej liście znalazło się kilka filmów o wiele lepszych, czasem budzących kontrowersje, które jednak podejmowały ważne tematy współczesności.
W kategorii najlepszy film międzynarodowy stawiałem początkowo na „Na zachodzie bez zmian” Edwarda Bergera, który ostatecznie zdobył statuetkę. Był moim faworytem, dopóki nie obejrzałem świetnej „Cichej dziewczyny” irlandzkiego reżysera Colma Bairda.
Bohaterką ekranizacji minipowieści Claire Keegan jest nieśmiała, zamknięta w sobie i cicha dziewięcioletnia Cait. Dziewczynka ma cztery siostry, a matka spodziewa się kolejnego dziecka. Rodzice prowadzą bez większego powodzenia farmę i nie poświęcają większej uwagi Cait, którą traktują jak intruza. Kiedy nadchodzą szkolne wakacje, wysyłają dziewczynę do kuzynki matki mieszkającej wraz z mężem daleko od ich domu. Zastraszona i samotna dziewczynka trafia do rodziny, w której chyba po raz pierwszy czuje się kochana. To kameralna, piękna i przejmująca opowieść, która w sposób niezwykle intensywny angażuje widza od strony emocjonalnej od pierwszego do ostatniego kadru. Irlandzki dramat, który do tej pory nie znalazł się w repertuarze naszych kin, to wspaniała, subtelna opowieść o dojrzewaniu, potrzebie rodzinnej miłości i o tym, by dzieci wiedziały, że je kochamy.
Jedynym filmem, który podjął tematy niezwykle aktualne w obecnym politycznym dyskursie, to „Tar” Todda Fielda z Cate Blanchett w roli tytułowej. Film również nie zdobył żadnej nagrody. Lydia Tár w świecie muzyki poważnej osiągnęła wszystko. Genialna dyrygentka jest lesbijką. Ta odważna, perfekcyjnie zrealizowana opowieść pokazuje, że przemoc wynikająca z władzy nad innymi, manipulacje, dwulicowość i wszelkie wady, jakie do tej pory rezerwowano w filmach dla mężczyzn, nie są wyłącznie ich domeną.
Film porusza również kilka innych ważnych problemów. W jednej ze scen Tár bezpardonowa rozprawia się z deklarującym się jako osoba nieokreślona płciowo czarnym studentem, który skreśla dorobek Bacha, bo ten był biały, miał dwadzieścioro dzieci i dlatego musiał być mizoginistą. Do tego dochodzi jeszcze perfekcyjna analiza procesu cancel culture, czyli kultury wykluczenia, na przykładzie samej bohaterki filmu, która nie jest bez winy i pada jej ofiarą. Z pewnością Cate Blanchett może poczuć się przegraną, bo nie mam wątpliwości, że zasłużyła na nagrodę za pierwszoplanową rolę kobiecą.
Edward Kabiesz