Z tą książką coś jest nie tak. Sięgając po biografie sławnych ludzi spodziewamy się zazwyczaj zajmujących czytadeł, od których wstajemy z przekonaniem, iż musimy (i możemy) dokonać czegoś równie wielkiego jak ów XY.
Tu jednak jesteśmy raczej jak ktoś podczytujący ukradkiem scenariusz kolejnego odcinka: „Merton wstał, przeszedł się wokół pustelni, porąbał drzewo na opał, na obiad usmażył jajecznicę z trzech jajek, potem pracował nad przekładem Drogi Chuang-Tzu”.
Gdzieniegdzie wpleciono passusy z dziennika mnicha, pojawiają się zrobione przez niego zdjęcia – nadaje to książce ton autentyczności, ale niczego nie ułatwia. Lektura dziennika wymaga wielkiego skupienia, a fotografie pokazują rzeczy zwykłe.
Merton, czyli ojciec Ludwik, który w końcu osiadł w upragnionej pustelni – nie chce bowiem nikogo pociągać, ani dostosowywać się do czyichkolwiek wyobrażeń o życiu trapisty, nawet swoich własnych. Chce żyć i żyje z dnia na dzień, notując kiedyś: „Jestem nieuważny, niewierny sobie, niezdyscyplinowany, wolny niewłaściwą wolnością, mówię za dużo i za często przeklinam”.
Siłą rzeczy w trakcie lektury Za głosem ekstazy zaczynamy zadawać sobie pytanie, po co właściwie czytamy? Spisane miesiąc po miesiącu migawki z codzienności nie są wszak aż tak zajmujące, nawet jeśli piszącym jest bliski przyjaciel, a opisywanym Człowiek Wielki. Przeciwnie: te sceny są obce naszemu życiu i dlatego do niczego nam się nie przydadzą.
Lecz może właśnie ta odmienność osoby i bezinteresowność lektury nas pociągają. Odkrywamy mozolnie, strona po stronie, że nie sposób się od tej niepokojącej książki oderwać. Każdy ma być świętym na swój własny sposób, zdaje się podpowiadać Merton – „Jeśli staniesz się sobą, nie będziesz pasował do mistyki nikogo innego”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Katarzyna Solecka